czwartek, 24 marca 2016

Mentrix - Bujany fotel

Anglia, Londyn, rok 1895

Niebo nad dziewiętnastowiecznym Londynem jak zwykle było zachmurzone. Krople deszczu spadały na ziemię, uderzając w bruk pod nogami przechodniów, spieszących do swych codziennych zajęć. Promienie słońca nieśmiało przebijały się przez warstwę chmur, oświetlając swym blaskiem kolumnę Nelsona, górującą nad placem Trafalgarskim. Temperatura tej jesieni była niezwykle niska, co wywoływało irytację nawet u Anglików, którzy zamieszkiwali ten kraj od pokoleń.
Jednak niewzruszone tłumy nie dawały za wygraną, obojętne na pogodę i zdeterminowane załatwić swoje sprawy. Właśnie w takim otoczeniu przebywał teraz doktor John Watson, lekarz wojskowy, pisarz i dawny współlokator słynnego detektywa, Sherlocka Holmesa. Przepychał się przez tą ludzką masę, próbując zdążyć na spotkanie. Z torby przerzuconej przez ramię wystawało sprawozdanie ze zbrodni, które kilka godzin temu otrzymał od inspektora Lestrade.
Odepchnął na bok grubego jegomościa, zajmując jego miejsce w dorożce. Nieprzytomnie wymruczał przeprosiny, nie zwracając uwagi na dalsze wrzaski. Naprawdę się spieszył. Sherlock ponownie chciał przejrzeć akta, prawdopodobnie wpadł na trop, który zaprowadzi ich do rozwiązania sprawy. Trzeba to było zrobić natychmiast, bo seryjny morderca grasował na ulicach Londynu.
Chwilę później stał na Baker Street 221 B, pukając do drzwi. Rozległ się stukot naczyń, pospieszne kroki i szczęk zamka. Pani Hudson otworzyła szeroko wrota do swojego królestwa, z uśmiechem zapraszając doktora do środka.
– Witam, pani Hudson. Mam nadzieję, że zdrowie dopisuje – rzekł, przekraczając próg i kłaniając się starszej kobiecie. Gospodyni przytaknęła, biorąc od niego płaszcz. Kłócił się z nią o ten zwyczaj kilka miesięcy. Kobiecie nie wypadało wyręczać mężczyzn w takich czynnościach. Jednak pani Hudson bywała niezwykle uparta, więc ostatecznie musiał się poddać. Tym bardziej, że nie znalazł w Sherlocku wsparcia.
            Jakby w odpowiedzi na jego myśli, huknęło. Na piętrze rozległy się pospieszne kroki, a po chwili hałas się powtórzył. Pani Hudson skrzywiła się nieznacznie, patrząc znacząco na doktora. Ten tylko westchnął ciężko, zastanawiając się, co ten Sherlock wyprawia.
– To już nie pierwszy raz – oznajmiła gospodyni, zniżając konspiracyjnie głos i nachylając się w kierunku Watsona. Ten tylko uniósł brwi, czekając na kontynuację. Pani Hudson nie potrafiła się powstrzymać, gdy miała coś, w jej mniemaniu, ciekawego do powiedzenia.
– Zachowuje się tak od godziny. Na początku jeszcze krzyczał, jaki to on jest głupi i niespostrzegawczy. Nie wiem, jak panu doktorze, ale mi to wygląda na utratę poczucia własnej wartości.
– Z pewnością, pani Hudson – odparł Watson z przekąsem. Sherlock miał zawyżone poczucie własnej wartości – to wiedzieli wszyscy, najwyraźniej z wyjątkiem gospodyni. Wszystko wskazywało na to, że właśnie znalazł to, co przeoczył, gdy przedtem próbował rozwiązać zagadkę. Ale ten huk?
– Czy on coś brał, pani Hudson?
Holmes był uzależniony od morfiny i kokainy. Na prośbę przyjaciela przestał zażywać narkotyki, ale każdy ma chwile słabości. Może ta właśnie nadeszła? Ostatnio szło mu bardzo dobrze, ostatnią dawkę brał kilka miesięcy temu. Ograniczał się teraz do samej fajki, która stała się wręcz jego znakiem rozpoznawczym. Podobnie jak ta dziwna czapka.
– Brał? – spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc. Watson sądził, że kobieta wie o problemach sławnego detektywa, ale instynktownie wypiera tą informację. Pewnie przypominała jej o mężu, który został aresztowany za handel narkotykami. – Oczywiście! Poprosił mnie o ostry nóż!
– I dała mu go pani? – mruknął Watson, wchodząc po schodach na górę. Hałasy ucichły, teraz słychać było tylko szybkie kroki. Zapukał, po czym, nie czekając na odpowiedź, ostrożnie otworzył drzwi.
Tylko dzięki szybkiemu refleksowi uszedł z życiem. Nóż, prawdopodobnie ten od pani Hudson, tkwił w futrynie w miejscu, gdzie przed chwilą miał głowę. Podniósł się z ziemi i spojrzał na Sherlocka, który wpatrywał się w niego z zadumą. W końcu detektyw pokręcił głową i machnął ręką, zapraszając przyjaciela do środka.
– Nie wiedziałem, czy to ty – wytłumaczył się niechętnie, widząc znaczące spojrzenie drugiego mężczyzny. Ponownie zaciągnął się dymem z fajki, a na jego usta wpłynął błogi uśmiech. Watson odetchnął z ulgą. Holmes nie brał tym razem żadnych narkotyków.
– A któż inny mógł to być? Sam mnie wezwałeś! A gdyby to była pani Hudson? Przecież by się nie uchyliła!
– To nie mogła być ona, drogi Watsonie. Kobiety są lżejsze, więc ich kroki są cichsze. Ty natomiast brzmisz jak słoń w składzie porcelany.
Doktor tylko pokręcił głową, nie angażując się w tę wymianę zdań. Przyszedł tu, aby rozwiązać zagadkę seryjnego mordercy. W domu czekała na niego żona z obiadem, więc nie miał dużo czasu.
Sprawa była poważna, a policja sobie z tym nie radziła. Nawet słynny Sherlock Holmes tkwił w kropce. W ciągu ostatnich pięciu lat doszło do serii morderstw, których nikt nie potrafił wyjaśnić. Ofiary były ze sobą niepowiązane, znaleziono je w ich domach, siedzące na fotelu z przebitym sercem. Żadnych odcisków palców, poszlak, żadnego listu. Kim był zabójca? Czego chciał? Kogo następnym razem zaatakuje?
– Lestrade przekazał mi dotychczasowe wyniki śledztwa. Sam mogłeś się po nie pofatygować – zwrócił mu uwagę i podał ciemną teczkę. Ruszył w kierunku swojego fotela, ale zaraz zamarł. Mebel miał poprzecinane oparcie, materiał, którym go wypchano, był rozniesiony po całym pokoju. Pani Hudson się załamie, gdy zobaczy ten błagam. I tak zawsze uważała Sherlocka za bałaganiarza i pod jego nieobecność próbowała dokonać cudu i zetrzeć wszystkie kurze.
– Coś ty zrobił z moim fotelem?!
– Sprawdzałem coś – mruknął detektyw, z roztargnieniem przeglądając dokumenty. Nagle rzucił je na stół i wybuchnął śmiechem. Zajął miejsce na swoim fotelu i przysłonił oczy dłonią. Watson spojrzał na niego zdezorientowany. Takie zachowanie było w stylu Sherlocka, ale nie wiedział, co mogło być zabawnego w dokumentach, dotyczących śmierci dziewięciu osób. Holmes wreszcie się uspokoił i spojrzał na przyjaciela.
– Znalazłem sprawcę – oświadczył, uśmiechając się maniakalnie. – To było genialne. Tak niezwykle proste, że aż go nie podejrzewałem. Szukałem sposobu, w jaki zabójca mógł dokonać morderstwa. Rana zadana od tyłu, zawsze przebijająca serce w tym samym miejscu, na identyczną głębokość. I brak nawet zadrapania na fotelu, na którym siedziała ofiara w momencie śmierci. Tylko geniusz mógłby czemuś takiemu sprostać!
– Więc kto to był? – spytał doktor, wyciągając notatnik. Nie rozumiał, do czego dąży Holmes, ale był gotowy zanotować każdą jego wypowiedź, aby potem użyć jej w swoich opowiadaniach.
– Och, to był… - Sherlock prawie zakrztusił się, ponownie wybuchając śmiechem. Pomiędzy atakami udało mu się wskazać sprawcę. – To był fotel, Watsonie! Bujany fotel!

***

Rzeczywiście, sprawcą dziewięciu morderstw okazał się stary, bujany fotel. Wygodny, elegancki mebel, w którym można było się aż zapaść. Piękny przedmiot, z jedną malutką, ale jakże zabójczą, usterką.
Wykonany z części starych mebli, aby zmniejszyć koszty i zaoszczędzić trochę pieniędzy. Swoim wyglądem wabił ludzi, więc szybko znalazł nabywcę. Służył staremu lordowi przez dziesięć lat, aż do śmierci. Chętnie bujały się na nim jego wnuki, córka i żona siadywały, aby pogawędzić przy herbacie lub szydełkować. Gdy właściciel odszedł z tego świata, mebel został sprzedany. Rodzina nie chciała mieć czegoś, co przypominałoby im o śmierci bliskiej osoby. Przez kilka miesięcy stał w sklepie ze starociami, aż znalazł się kolejny nabywca.
Historia znów się powtórzyła, powtarzała się jeszcze trzy razy. Podczas tego nieustannego bujania, skakania po nim, stało się to, co prędzej czy później musiało nastąpić. Fotel się zepsuł. Nikt nie zauważył obluzowanych gwoździ, które trzymały dotąd konstrukcję na swoim miejscu. I tak, obluzował się także szpikulec, który tkwił zanurzony w miękkim oparciu. Miał za zadanie utrzymywać wszystko w pionie, lecz już nie spełniał swojego zadania. Mebel zaczął skrzypieć, więc go oddano do warsztatu.
Udało się go naprawić dopiero sześć lat później, a właściciel nie był zainteresowany jego zwrotem. Lecz znalazł się inny kupiec. Problem polegał na tym, że to nie był już ten sam bujany fotel. Jego oparcie wzmocniono, lecz zdradliwy szpikulec, niezauważony przez stolarza, wciąż tkwił wewnątrz.
W momencie, gdy właściciel usadowił się wygodnie w nowym nabytku i odchylił go do tyłu, chcąc go rozhuśtać, stała się tragedia. Nieusztywniony szpikulec przebił materiał, którym był obity fotel i zanurzył się w sercu ofiary. Gdy mebel przechylił się do przodu, zabójcze ostrze wróciło na swoje miejsce, nie zostawiając nawet śladu, z wyjątkiem nowego trupa.
Po znalezieniu martwego ojca i męża, rodzina nie chciała mieć do czynienia z przedmiotem, na którym zmarła bliska osoba. Po pobieżnych oględzinach policji, fotel został wystawiony na aukcję. I tym razem znalazł się chętny. Sytuacja się powtórzyła. I znowu, jeszcze kilka razy.
Aż wreszcie cichy zabójca napotkał przeciwnika, który się z nim zmierzył. Wygrał on, rozwiązując jego zagadkę. I zakończył morderczą karierę starego, bujanego fotela.

Sherlock Holmes zawsze wygrywał, a John Watson opisywał ochoczo każde jego zwycięstwo.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Nie wiem, co mi odbiło, gdy to pisałam. Opowiadanie nie ma sensu, raczej powinno nosić tytuł: Opary absurdu, bo bliżej mu chyba do niego. Ale nic nie poradzę, że przed chwilą skończyłam oglądać Sherlocka i jeszcze tkwię w jego świecie. Oczywiście zepsułam charaktery głównych bohaterów, ale przecież najważniejszy jest bujany fotel. Mam nadzieję, że nie walicie właśnie głową w stół i zapraszam do komentowania i oceniania. 
Pozdrawiam,
Mentrix
P.S. Chciałam zaproponować temat opowiadań: Cyrk.


1. Język (1-10 + można napisać dlaczego)
2. Pomysł (1-10 + można napisać dlaczego)
3. Ortografia i gramatyka (1-10 + można napisać dlaczego)
4. Poprowadzenie akcji (1-10 +można napisać dlaczego)
5. Długość opowiadania (Za długie / Odpowiednie / Zbyt krótkie + można napisać dlaczego)

Dodatkowo możecie zamieścić Subiektywną Opinię o opowiadaniu.



środa, 23 marca 2016

Bianka ~ Bujany fotel

      Nie wierzyłem, że na lodowatej, kamiennej posadzce leży jej równie zimne, martwe ciało. Po moim policzku spływały łzy, kiedy wolno podchodziłem do nieruchomej siostry. Stanąłem nad nią, czekając aż się obróci, żebym mógł opatrzyć jej rany. Minęła minuta, ale ona nawet nie drgnęła. I choć rozum podpowiadał mi, że po Sophie najzwyczajniej na świecie przyszła śmierć, serce nadal miało nadzieję, że skoczy na mnie ze śmiechem i krzyknie ,,Żartowałam!”. Przez kolejną minutę docierało do mnie, że to prawda. Że ona nie żyje, że straciłem ją bezpowrotnie, że nigdy już nie usłyszę jej głosu, że nie będę mógł z nią żartować, zwierzyć się ze swoich problemów. Bo to jest po prostu koniec.
       Widząc jej puste oczy, w których nie tliły się już charakterystyczne dla niej, kpiące płomyczki, uwierzyłem, że to już koniec Sophie i Alexa. Że teraz będzie sam Alex. To tak, jakby odebrali mi połowę siebie, jakby rozdwoili moją duszę i jedną część doszczętnie zniszczyli, a zostawili po niej tylko bolesną pustkę.
       Straciłem nadzieję, kiedy tata siłą oderwał mnie od Sophie i zaprowadził do domu. Na rękach trzymał martwe ciało córki i chociaż od środka rozrywał go ból, na jego twarzy malowało się tylko zimne opanowanie. Byliśmy na miejscu. Z zaciśniętymi pięściami wszedłem do salonu, który tym razem nie tętnił życiem. Cała rodzina siedziała jak na szpilkach, wszyscy z wielkim zaniepokojeniem i wyczekiwaniem na twarzy. Oni jeszcze nie wiedzieli.
       Załkałem. Dlaczego ona?! Tata położył Sophie na kanapie, a ja rzuciłem się do niej i otrzepałem jej długie, rude włosy z kurzu. Kiedy położyłem rękę na jej ramieniu i nie poczułem nic oprócz przeraźliwego zimna, wybuchnąłem. Z płaczem wyrzuciłem z siebie wszystkie swoje emocje. Rozpacz, żal, bezgraniczny smutek, poczucie beznadziei i samotności, złość i chęć zemsty uwolniły się z mojego ciała, a ja poczułem się trochę lżej. Czyli jednak to prawda, że płacz pomaga, pomyślałem i schowałem głowę w objęciach mamy.
       Ona też musi cierpieć. Potrafiłem wychwycić jej przyspieszone bicie serca i słyszałem szloch pełny przeraźliwej rozpaczy – strata jedynej córki na pewno rani. Ale czy bardziej niż siostry bliźniaczki i przyjaciółki jednocześnie?
        Widziałem załamane twarze i łzy moich braci i sióstr. Czy cierpią tak samo jak ja? Czy tak bardzo ich to boli?
        

~~~~~~~~~~~~~


        Wpatrywałem się w mamę siedzącą w bujanym fotelu. Uśmiechała się. Dziwiło mnie to, a może nawet trochę irytowało. Ja nie mogłem być tak pogodny cztery tygodnie po jej śmierci. Rana była zbyt świeża. Za bardzo bolała. Za bardzo byłem z nią związany.
        Dlaczego ona się uśmiecha? Czyżby nie przejmowała ją jej śmierć? Czyżby nie brakowało jej córki? Mój wzrok bezwiednie wędrował za fotelem. Przód, tył, przód, tył, znowu przód i znowu tył. W nieskończoność. Zaśmiałem się smutno. Nic nie może trwać wiecznie. Kwiaty więdną, skały się kruszą, woda wysycha, ogień gaśnie, a ludzie umierają. Wszystko ma swój koniec.
        Nawet kiedy mama wstała, fotel jeszcze przez chwilę nie przestawał się bujać. Przód, tył, przód, tył.
       Kiedy podeszła do mnie i dalej z niezrozumiałym dla mnie uśmiechem na twarzy przytuliła mocno, całkiem zapomniałem o bujającym się fotelu. Przestałem zwracać na niego uwagę, a on na pewno przestał się kołysać.
       – Najważniejsze to nie zapomnieć.
       Nie pytałem, o co chodzi, żeby nie popsuć jej tego bezpodstawnie dobrego humoru. Przynajmniej ona jedna nie będzie pogrążona w rozpaczy.
        Kiedy wychodziłem z pokoju, mimowolnie zauważyłem, że mama siedzi w fotelu, a on znowu się buja. Dlaczego tak bardzo mnie to zaintrygowało? Dlaczego wydawało się tak ważne?


~~~~~~~~~~~~~


        Otworzyłem białe drzwi pokoju Sophie. Usłyszałem ciche skrzypienie, a moje nozdrza zaatakował aromat staroci i zapomnienia. Z żalem pomyślałem, że czuję się jak w dawno nieuczęszczanym antykwariacie. Wszystkie pamiątki, wazony, ramki i pudełka, które przed jej śmiercią mieniły się i połyskiwały na idealnie wypolerowanych, jasnych półkach, teraz okryte były mrokiem, a kurz przyćmiewał ich dawny blask.
        Przejechałem palcem po jednym z wielu znajdujących się w tym pokoju zdjęć, ścierając z niego trochę pyłu. Fotografia przedstawiała mnie i rudą czternastoletnią dziewczynę o czekoladowych oczach. Jej ostre rysy twarzy rozjaśniał promienny uśmiech.
       Rzadko się uśmiechała. Zawsze opanowana i spokojna, nieznajomych zaszczycała lodowatym spojrzeniem. Przy rodzinie tylko czasami jej kąciki ust podnosiły się troszeczkę do góry. Dopiero kiedy była ze mną, otwierała się i nie zachowywała pozorów niedostępności i obojętności. Moja kochana Sophie. - Uśmiechnąłem się.
        To była zmiana w mojej postawie. Nazywałem Sophie po imieniu, nie chciałem o wszystkim z nią związanym zapomnieć. O ciemnym lesie i jej martwym ciele. Nie miałem ochoty wyprzeć z głowy zarówno tych wesołych, czekoladowych oczu, jak i tych pośmiertnych, pustych, bez wyrazu. Nie wymazywałem już z pamięci tych lśniących rudych loków, także te zakurzone, rozczochrane pozostały w mojej głowie.
       Mogłem już bez tego okropnego, otępiającego bólu w sercu o niej myśleć. Nie zniknął on całkiem, ale nie było aż tak źle. Potrafiłem przecież już normalnie funkcjonować, a nawet zdobyłem się na powrócenie do miejsca, z którym wiąże się tyle wspomnień. Przez całe ostatnie pięć tygodni obawiałem się, że wraz z pojawieniem się w jej pokoju moja dopiero co zagojona rana po stracie Sophie ponownie się otworzy i znów będzie tak bardzo bolała.
         Ale jak to ludzie mówią - czas leczy rany.
       

~~~~~~~~~~~~


        Siedzę w bujanym fotelu. Kołyszę się w przód, tył, znowu w przód, znowu w tył. Czy to nie ma końca? Nawet kiedy wstanę, fotel będzie nadal się bujał. Dziwny ten mechanizm. Chwilę się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że podobnie jest w życiu. Cały czas cofamy się, idziemy do przodu. Wydaje nam się, że to będzie trwało w nieskończoność. Tak jednak nie jest. Przychodzi po nas śmierć. Zabiera ze sobą… Ale podobnie jak ten fotel nie przestaje się bujać, my jeszcze nie umieramy. Inni przecież dalej o nas pamiętają.  Póki ludzie o nas nie zapomną, my dalej będziemy żyć.
         Teraz rozumiem słowa mamy. Teraz wiem, dlaczego się uśmiechała. Sophie przecież nadal żyje.


~~~~~~~~~~~~

         Witam, witam!
         Przybywam z opowiadaniem! Mam nadzieję, że podobała wam się moja interpretacja opowiadania ,,Bujany fotel". Wiem, że tekst nie jest zbyt długi, ale myślę, że zawarłam w nim wszystko, co chciałam. Oczywiście  w komentarzach możecie napisać, co sądzicie. Przypominam, że ocenianie według schematu jest mile widziane. 

1. Język (1-10 + można napisać dlaczego)
2. Pomysł (1-10 + można napisać dlaczego)
3. Ortografia i gramatyka (1-10 + można napisać dlaczego)
4. Poprowadzenie akcji (1-10 +można napisać dlaczego)
5. Długość opowiadania (Za długie / Odpowiednie / Zbyt krótkie + można napisać dlaczego)
Dodatkowo możecie zamieścić Subiektywną Opinię o opowiadaniu. Zachęcam do oceniania.

Pozdrowionka, 
Bianka

Dora - Bujany fotel

    Witam. Na wstępie chcę Was ostrzec, że opowiadanie to było pisane pod wpływem impulsu. Pomyślałam - Wzór Spod Pióra na mnie czeka! Powinnam coś napisać - i weszłam na blogspot, aby za coś się zabrać. Sprawdziłam tematy, żaden mi nie pasował i chciałam wymyślić coś sama, ale mam tendencję do powtarzalności i tematów fantasy, więc zdecydowałam się na " Bujany Fotel ". Od razu przyszedł mi na myśl fotel z filmu " Obecność ", ale pomyślałam, że to zbyt ciężkie na tę porę dnia, więc oto, co powstało. Znowu będzie rodzinnie i łzawo, ale mam nadzieję, że podołałam własnym wymaganiom i waszym wyobrażeniom, rzecz jasna. Z góry dziękuję za wasze opinie, które powinniście zostawiać według wzoru, zawartego w zakładce " ocena czytelników " . 

Wysoka, szczupła brunetka, wysiadła z eleganckiego, czarnego audi A8, wzbudzającego zainteresowanie wśród przechodniów i otworzyła tylne drzwi. Zabrała z tylnej kanapy swoją torebkę, zawiesiła ją na ramieniu i odgarniając swoje długie loki na plecy, ruszyła w stronę budynku kancelarii adwokackiej, w której była umówiona na spotkanie. Okoliczności wymagały od niej eleganckiego, stonowanego ubioru, zachowanego w ciemnych odcieniach. Nie chodziło tutaj o spotkanie z urzędnikiem, ani powagę sytuacji, a o to, że zaledwie od miesiąca była w żałobie po ukochanej babci, Grethcie. Nawet jeżeli jej kolorowa, wesoła osoba pragnęłaby, aby jej wnuczka żyła dalej, bez odmawiania sobie przyjemności, to ona i tak nie potrafiła już czerpać przyjemności z życia. Miała wrażenie, że w jej świecie zabrakło kolorowego tuszu, jak w drukarce, w pracy, więc wszystko teraz jest czarno białe. Nie potrafiła już śmiać się z dowcipów, cieszyć z maleńkich rzeczy, jak to robiła do tej pory. Stała się poważną, nieco zgorzkniałą dyrektorką banku, z którą nie było łatwo nawiązać kontaktu. 
    Zastanawiała się, wchodząc po ogromnych, zatłoczonych schodach, czy reszta jej rodziny jest już na miejscu. W jej głowie wciąż pobrzmiewały słowa babci, która na łożu śmierci błagała ją o zaopiekowanie się Milesem, jej bratem. Wbrew temu, co można wnioskować z tej prośby, Miles był dorosłym mężczyzną. Był po prostu niedojrzały, nieco zagubiony i przede wszystkim arogancki. Mary nie mogła pojąć, jak mając dwadzieścia trzy lata, wciąż można żyć na czyjś rachunek. Nie miała do niego pretensji o to, że nie opuścił domu rodzinnego, bo to według niej nic złego, ale o to, że po śmierci babci stał się niewypłacalny, a wręcz biedny, jak mysz kościelna. Dlaczego? Ponieważ nie pracował! Nigdy, w całym swoim życiu, nie tknął żadnej pracy, nie doznał wysiłku fizycznego, ani nawet psychicznego. Był zwyczajnym pasożytem i chociaż babcia zawsze karciła ją, za nazywanie go w ten sposób, ona nigdy nie przestała tak myśleć. 
    Dotarła na drugie piętro, skręciła w prawo i zerknęła na zegarek, na lewej dłoni. Za trzy minuty rozpocznie się odczytywanie testamentu. Przyśpieszyła kroku, rozglądając się dookoła, w poszukiwaniu pokoju numer dwadzieścia dwa. W końcu dotarła. Przed drzwiami nie było nikogo i martwiła się, że będzie jedyną osobą, która dotrze na czas, albo która dotrze do tego miejsca w ogóle. Zapukała trzy razy, sięgnęła do klamki i nacisnęła na nią, po czym drzwi ustąpiły. Weszła do środka, przeprosiła automatycznie za tak późne przybycie i zamknęła za sobą drzwi, a kiedy się odwróciła, jej oczom ukazało się jej rodzeństwo. Wysoki, szczupły Miles, na kacu i niska, rudowłosa, uśmiechnięta Lily, z małą Olivią na kolanach. Mary odetchnęła z ulgą. Chociaż ostatnia wola babci zostanie uszanowana...
- Cześć, Krwawa Mary- przywitał ją jej brat, jak zwykle w sposób kolokwialny i arogancki, na co kobieta nie zareagowała. Nauczyła się, że lepiej jest go ignorować, niż wdawać się z nim w niedojrzałe dyskusje. Ucałowała maleńką Olivię w czoło, przywitała siostrę i zajęła miejsce wskazane przez adwokata. Był to starszy, siwy pan, z uroczym uśmiechem, który towarzyszył ich rodzinie odkąd pamiętała. Był rodzinnym adwokatem, ale i dobrym przyjacielem Grethy. 
- Cieszę się, że jesteśmy już w komplecie- zwrócił się do ich czwórki, po czym otworzył dużą, czerwoną teczkę, z której wyjął cztery koperty. Trzy z nich odłożył na bok, a jedną otworzył i rozłożył ozdobny papier. Mary od razu go poznała. Babcia pisała listy na tym papierze od wieków, aż miejscowy sklep zaczął go sprowadzać tylko na jej zamówienie i płaciła za niego niepoważnie duże pieniądze. Nikt jej jednak za to nie potępiał. Stephan, bo tak na imię miał adwokat rodziny, odchrząknął, rozejrzał się po zebranych i poprawił okulary połówki.- Wasza babcia, życzyła sobie, abym zaczął od najmłodszej z was i pomijając wstępy, od razu przeszedł do jej woli- oświadczył, a Mary uniosła wysoko brwi.
- Jak to pominął wstępy?- zapytała, zła, że obcy człowiek decyduje o tym, czy powinna wysłuchać całości testamentu, czy tylko kilku formalnych punktów. Mężczyzna posłał jej uspokajający uśmiech i ułożył pomarszczoną dłoń na kopertach, leżących obok.
- Każdy z was, po odczytaniu głównego aktu, dostanie list od babci, przeznaczony wyłącznie dla was- wyjaśnił, a Mary odetchnęła z ulgą. Po jej ukochanej babci, która ją wychowała, nauczyła jak walczyć o swoje, jak być dobrym człowiekiem, pozostały jej tylko wspomnienia. Jeżeli ktokolwiek posiadał cokolwiek, co napisała, albo zrobiła sama, musiała to natychmiast mieć.- Mojej jedynej, ukochanej prawnuczce, pozostawiam moje oszczędności na kącie, które założyłam w dzień jej narodzin. Mam nadzieję, że mój wkład w jej przyszłość, nie pozwoli jej nigdy o mnie zapomnieć- zaczął czytać, a Mary zacisnęła mocno palce na oparciach krzesła i wstrzymała oddech. Nie chciała się rozkleić przy tych niewdzięcznikach, jakimi było jej rodzeństwo. Wolała udawać obojętną.- Mojemu wnukowi, Milesowi pozostawiam mój wóz i jedną trzecią domu, w którym zawsze znajdzie schronienie i w którym zawsze będę nad nim czuwała. Córce, Lilianne, pozostawiam mój wkład w miejscową gazetę, aby mogła spełniać się zawodowo, jako dziennikarka, którą tak bardzo pragnie być oraz jedną trzecią mojego domu, w którym została wychowana i do którego zawsze może wrócić. Moje oszczędności, wpłacane na fundusz, w trakcie większości mojego życia rozdzielam, pomiędzy ich dwójkę i pozwalam wypłacić, dopiero w piątą rocznicę mojej śmierci, aby przez cały ten czas nie zapomnieli o swojej poczciwej babci.
    Wydawałoby się, że Gretha rozdzieliła wszystko pomiędzy tylko dwójką swoich wnucząt, jakby pominęła Mary. Nie umknęło to niczyjej uwadze. Miles czuł się, jakby wygrał na loterii, a Lily była zdenerwowana. Dlaczego babcia miałaby pominąć swoją ukochaną wnuczkę, z której była najbardziej dumna, z którą miała najlepszy kontakt? Jak to możliwe, że zostawiła ją z niczym? Jednak Stephan szybko rozwiał ich wątpliwości ...
- Mojej wnuczce, Mary Elizabeth Louise, pozostawiam jedyną rzecz, która sprawiła, że byłyśmy, jak jedna dusza, w dwóch ciałach. Pozostawiam jej coś, co łączyło nas przez wszystkie te lata. Coś, co towarzyszyło nam w ciepłe, letnie poranki i zimowe wieczory, co nigdy nie opuściło mojego domu, co zawsze wywoływało uśmiech na jej twarzy. Coś, co pozostało niezmienne odkąd miała trzy lata i mam nadzieję, że nigdy nie ulegnie żadnym modyfikacjom...
W miarę czasu, jak Stephan odczytywał wszystkie przenośnie, określenia i odnośniki do rzeczy, którą odziedziczyła Mary, jej oczy coraz bardziej lśniły od łez. Nie były to jednak łzy smutku, po utracie kogoś, kogo tak bardzo kochała, ale łzy szczęścia. Już na początku zrozumiała, co dostanie. Zrozumiała, że nie będą to pieniądze, ani dom, ani samochód, ani żadne zabezpieczenie na przyszłość. Wiedziała, że nie będzie to nic materialnego i nie dlatego, że babcia pominęła ją w tej kwestii, ale dlatego, że wiedziała, że pieniądze to nie to, czego Mary potrzebowała. Mary Louise miała już majątek, którego osobiście się dorobiła. Miała drogi, piękny dom, nowy, sprawny samochód, drogie buty, ubrania, masę torebek i obszerne konto w banku. Miała wszystko, o czym marzyło jej rodzeństwo. I właśnie dlatego dostała od swojej babci, swojej opiekunki, swojego anioła stróża, jedyną rzecz, która trzymała ją przy byciu sobą. Jedyną rzecz, która zamykała w sobie historię całego jej życia. W końcu babcia miała rację, ta rzecz towarzyszyła ich dwójce odkąd Mary sięgała pamięcią. Jako mała dziewczynka siedziała babci na kolanach i wysłuchiwała jej opowieści o dziadku, który był cudownym partnerem, mężem, ojcem i cieślą. Jako nastolatka siedziała wieczorami na werandzie i rozmawiała przez telefon do północy. Jako dorosła kobieta, kobieta sukcesu, wracała do domu, brała koc, kubek z świeżo zaparzoną kawą i wychodziła na zewnątrz, aby odpocząć od zgiełku miasta i codziennych spraw bankowych. Jej babcia wiedziała, że w całym jej życiu, jedynym, czego potrzebowała, tak naprawdę były miłość i troska, a nic innego nie mogło symbolizować tych dwóch wartości, bardziej od tej rzeczy. 
- Co takiego przepisała ci babcia?- zapytała, nieco zdezorientowana i zniecierpliwiona Lily, na co Mary odpowiedziała wesołym uśmiechem i wzruszeniem ramion.
- Bujany fotel- wyszeptała, przez łzy, wywołując zdumienie na twarzach zebranych. Dla nich był to stary, nic nie warty mebel, który należało wyrzucić, ale dla niej był to symbol miłości, udanego dzieciństwa i cudowna historia. Był to fotel, który dziadek zrobił dla babci w pierwszą rocznicę ich ślubu. Od tamtej pory minęły pięćdziesiąt cztery lata, a fotel wciąż stał w tym samym miejscu, tak samo piękny i wygodny. A teraz należał do Mary, która całe swoje życie marzyła o posiadaniu go ... 

wtorek, 22 marca 2016

Opary absurdu - welniewicz

Obserwują mnie dwa mechaniczne kruki. 
W zasadzie trzy, ale ten trzeci to gołąb. 
Myślę, że jest tylko łącznikiem między światem gołębi, a światem mechanicznych kruków. 
Jest też czwarty. Też gołąb. Prawdopodobnie strażnik. Strzeże odwiecznej tajemnicy gołębi, która wyjaśnia, dlaczego to gołębie rządzą światem, ale nie mogą się do tego przyznać, bo wtedy koncerny ropy naftowej mogłyby upaść. Kartele gołębich narkotyków straciłyby możliwości produkcji i źródło dochodu, a wtedy wojna atomowa gwarantowana. Gołębie siedzą i konstruują bomby atomowe z uranu i odchodów. Mówisz „gołąb mnie osrał”, a tak naprawdę jesteś już napromieniowany i zostało ci sześć godzin życia. 
Ci, którzy boją się gołębi mają rację. Gołębie to jedyna przeszkoda w próbach obalenia rządu. 
Kruki mnie obserwują, bo wczoraj sprzedałem pewne akcje. Ta transakcja mogła zaszkodzić wszystkim, ale przede wszystkim gołębiom. Jeśli akcje dostaną się w niepowołane ręce, gołębie mogą stracić do piętnastu milionów dolarów, za które kupują uran. 
Nie boję się. Zawsze miałem sposoby na mechaniczne kruki. Jestem silnym, dwudziestopięcioletnim mężczyzną, a mechaniczne kruki to wadliwie zaprogramowana sztuczna inteligencja. Posługują się ludźmi, to fakt – jakiś czas temu odkryły, że kruk wchodzący do banku i wypłacający dwadzieścia tysięcy dolarów wzbudza spore kontrowersje – ale żaden człowiek należący do kruków nigdy mnie nie pokonał. Właściwie nawet nie próbowali, bo się bali, a gdyby spróbowali, moją kartą przetargową byłyby akcje, które niestety musiałem sprzedać. Poza tym kruki są podwładnymi gołębi, a gołębie mają teraz większe problemy na głowie. Mogą nawet się cieszyć, że ja już im nie zaszkodzę, ale jeśli ktoś niepowołany dorwie te akcje… Wtedy cały świat ma problem. Ale ja mam sposoby na problemy. 
W pomieszczeniu pojawia się mój asystent. Nie rozumiem dlaczego znów wchodzi bez pukania, w ten bezczelny sposób, którego nienawidzę. Nie odwracając głowy od monitora, mówię:
- Donnie, prosiłem cię o coś. 
- Och – wraca się do drzwi, puka trzykrotnie i pyta, czy może wejść. 
Wskazuje mu ręką krzesło; przysuwa je do mojego biurka i spogląda w monitor komputera. 
- Jak tam nasze sprawy, Chuck? – pyta. 
- Nie patrz przez okno – mówię. – Obserwują nas. 
Nie słucha mnie; natychmiast spogląda w miejsce, gdzie siedzą dwa mechaniczne kruki. Zrywam się z krzesła i pospiesznie zasuwam zasłony. 
- Jak możesz być tak nieuważny – cedzę przez zęby. 
- Kruki? Znowu? – pyta. 
Milczę przez chwilę. Cóż za bezczelność, tyle razy tłumaczyłem mu, że nie powinien spoglądać im w te mechaniczne oczy! One mają zdolności, o których nam, ludziom, nawet się nie śniło. Potrafią czytać w myślach, hipnotyzować, a w skrajnych wypadkach pozbawiać zmysłów. 
- Sprzedałem te akcje – przerywam ciszę. – Bardzo dobre pieniądze. Możemy się nimi podzielić, chociaż uważam, że powinniśmy najpierw dobrze je zainwestować i podzielić się zyskami za około pół roku. Wciąż jesteś moim asystentem, ale chciałbym, żebyś stał się wkrótce pełnoprawnym wspólnikiem. 
- To brzmi ciekawie – odpowiada i powoli kiwa głową. 
Z uznaniem. Widzę uznanie w jego oczach. Widzę, jak mnie podziwia, chociaż jest zmartwiony moją decyzją. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, czy jest wobec mnie lojalny. Na pewno kruki nie przejęły kontroli nad jego umysłem, chociaż jest jeszcze słaby i nie potrafi się przed nimi bronić. 
- Co dalej, Chuck? – pyta, a ja wyłączam przeglądarkę, odłączam dysk zewnętrzny z gniazda USB i wprowadzam komputer w stan uśpienia. 
- Nie wiem, Donaldzie. Musimy uporać się z problemami, które teraz nadejdą. Opowiadałem ci już o zagrożeniu, które niesie za sobą gniew gołębi? 
- Taa – odpowiada i widzę lęk w jego oczach. 
- Musisz pójść do banku i wypłacić pieniądze. Z naszego konta, z mojego i twojego. Wszystko musimy mieć w sejfie, w gotówce. Nadejdzie inflacja. Musimy ją przeczekać, bo wszystko co mamy ogromnie straci na wartości, jeśli zainwestujemy to w najbliższym miesiącu. Szanse na zysk powrócą w… - patrzę do kalendarza, rozłożonego na sąsiednim stoliku. – W czerwcu. Za dwa miesiące. Nie możemy do tego czasu inwestować. Później zaatakujemy i po połowie roku będziemy mieli pięciokrotność tego, co teraz mamy. 
- Jesteś pewien? – pyta, a ja odrobinę się złoszczę. 
- Oczywiście, że jestem pewien! Czy kiedykolwiek zaproponowałem ci coś, czego nie byłem pewien?! To pewne pieniądze, pewne inwestycje i pewna… 
Umyka mi słowo. Szukam go w pamięci tak jak przewraca się nerwowo kartki w poszukiwaniu ważnego rachunku. Złoszczę się jeszcze bardziej, ale Donald mówi: 
- Spokojnie, Chuck. Wierzę ci, jak zawsze. Masz ochotę na kawę i ciastko? 
Oznajmiam, że z przyjemnością zjadłbym szarlotkę i wypiłbym mocne espresso. 
Donnie wychodzi, a ja rozsuwam zasłony (kruki nadal są na swoim miejscu) i rozsiadam się wygodnie w fotelu. Splatam dłonie poniżej klatki piersiowej i wpatruję się w odległy punkt za oknem, dając do zrozumienia krukom, że mam ich głębiej, niż dosięga światło słoneczne. Jestem zadowolony z siebie, pełen energii i wizji przyszłości; wiem, że osiągnę kolejny ogromny sukces. 
Siedzę tak, aż moja sekretarka, ubrana jak zwykle na biało, przynosi mi ciasto i kawę. Uśmiecham się do niej, dziękuję, a ona rumieni się uroczo i widzę, jak bardzo jej się podobam. Na osobnym talerzyku podaje mi kilka tabletek – no tak, pigułki na migrenę. Zapomniałbym. Poza tym, jestem światowej klasy biznesmanem, tygrysem gospodarki i mam prawo być uzależnionym od różnej maści proszków. 

Kończę jeść ciasto, kiedy wraca Donnie. Za nim wchodzi Rick; jest niskim, młodym, łysiejącym i szalenie ambitnym stażystą. Trzyma w rękach notes – każdy stażysta trzyma w rękach notes. Rick uczy się ode mnie i wydaje mi się, że kusi go miejsce Donalda. Pewnie zajmie je, kiedy Donnie stanie się moim wspólnikiem. Ktoś będzie musiał porządkować papiery. 
Obracam się razem z fotelem w ich stronę, uśmiecham przyjaźnie i mówię: 
- Witaj, Rick. Czemu masz na sobie fartuch? 
Jest przerażony i ściąga go pospiesznie. Przewiesza go sobie przez przedramię drżącymi dłońmi, a Donald, nieco zawstydzony, wyjaśnia: 
- Rick pracował w naszym laboratorium. Może chciałbyś spojrzeć jaki środek na kruki opracowaliśmy? 
Zamyślam się na chwilę. 
- Na kruki? – pytam. – Myślałem, że pracujecie nad środkiem na gołębie. 
- Oczywiście – Donnie uderza się otwartą dłonią w czoło. – Oczywiście, gołębie. Widzisz, zakręcony jestem. 
- To niedobrze – mówię, marszcząc czoło. – Musisz być w pełni sił. Jesteś mi potrzebny. 
Wstaję. 
- Z chęcią wybiorę się do laboratorium – oznajmiam. – Macie dla mnie ubranie ochronne? 
- Oczywiście – mówi Rick. 
Pomaga założyć mi specjalny fartuch, który zawsze nosimy w laboratorium. Moi naukowcy pracują tam nad bardzo niebezpiecznymi substancjami, nie wolno tam niczego dotykać, w związku z czym odzież ochronna w pełni ogranicza ruchy, żeby nie zrzucić niczego przez przypadek. Dzięki temu fartuchowi ręce są skrępowane i związane specjalnymi, przedłużonymi rękawami na plecach. W laboratorium noszą je wszystkie nieupoważnione osoby; normalne fartuchy, podobne do lekarskich, mają tylko naukowcy i ludzie, którzy pracują nad bronią biologiczną. 
Kiedy jestem już gotowy, wychodzimy z mojego biura. Idąc korytarzem mijamy człowieka – prawdopodobnie naukowca z laboratorium. Ma na sobie klasyczny fartuch i plakietkę z napisem „Gordon Vening, lekarz psychiatra”. 
Dziwne. Zatrudniam biologów i chemików. Co tutaj robi lekarz? 
Nie zaprzątam sobie jednak tym myśli i idę za Donaldem i Rickiem. Głowę mam uniesioną wysoko i od czasu do czasu kiwnięciem pozdrawiam pracowników mojej korporacji. Widzę, jak oni wszyscy czują do mnie respekt, niektórzy nawet strach. Mają rację – pracują tutaj, nie wiedząc, z czym tak naprawdę mają do czynienia. Nie wiedzą, że w moim gabinecie rozstrzyga się losy światowej gospodarki i planuje przyszłość naszej planety. Nie wiedzą, że zagrażają im mechaniczne kruki. 
Nic nie wiedzą. 
Wychodzimy z tej części budynku, w której pracuje większość ludzi i schodzimy do podziemi, w których znajdują się laboratoria. Idziemy ponurym korytarzem, aż trafiamy do drzwi, nad którymi wisi napis – „Sala badań, oddział psychiatrii”. Jest tam oczywiście tylko dla zmyłki. Nie pozwoliłbym zawiesić banneru ze słowami „Laboratoria, opracowanie broni biologicznej”. Wtedy mechaniczne kruki mogłyby poznać moje plany. 
Wchodzimy do laboratorium, które jest jasne i sterylnie czyste. W pomieszczeniu znajduje się także jeden naukowiec. Nakazuje mi usiąść na krześle przed białą tablicą. Zachowuje się odrobinę bezczelnie i obiecuję sobie w duchu, że straci swoją premię. Po chwili bierze do ręki mazak i rysuje coś pospiesznie na tablicy – oczekuję, że zobaczę tam skomplikowane zapisy reakcji chemicznych, ale mężczyzna odwraca się w moją stronę i mówi: 
- Nazywam się Gustav Nearwood. Jestem psychiatrą ze stanowego szpitala w Massachusetts. Od doktora Donalda Mavericka poznałem pana nietypowy przypadek schizofrenii i chciałbym dziś przeprowadzić krótkie badanie. Zechce pan powiedzieć, co widzi na tej tablicy? 
Och, tylko nie to. Ten człowiek jest wysłannikiem mechanicznych kruków. Jest zaprogramowany przez gołębie…
Jestem w pułapce. 

~*~

Dzień dobry bardzo wszystkim zebranym, jak się podobają moje opary absurdu? Nie poniosły mnie te opary za wysoko?
Pozdrawiam i zachęcam do oceniania wedle schematu:
1. Język (1-10 + można napisać dlaczego)
2. Pomysł (1-10 + można napisać dlaczego)
3. Ortografia i gramatyka (1-10 + można napisać dlaczego)
4. Poprowadzenie akcji (1-10 + można napisać dlaczego)
5. Długość opowiadania (za długie/odpowiednie/zbyt krótkie + można napisać dlaczego)
Dodatkowo możecie zamieścić Subiektywną Opinię o opowiadaniu.

PS Udało mi się za pierwszym razem poprawnie napisać „Massachusetts” :O Bez googlowania. Can you believe it?!

poniedziałek, 21 marca 2016

Arcanum Felis - Bujany fotel

Witajcie :) Tym razem szybko publikuję opowiadanie na temat tygodnia. Bianka dziękuję Ci za tak inspirujący temat! :) Ta historia może momentami jest idealistyczna, ale potrzebowałam takiej pozytywnej energii. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. 
Miłej lektury!

Bujany fotel


Wchodzę do mieszkania po ciężkim dniu pełnym wrażeń. Zdejmuję płaszcz i buty, po czym przechodzę do dalszej części mieszkania. Towarzyszą mi spokój i cisza. Spoglądam do salonu i widzę mojego kota, leżącego na kanapie. Na mojej twarzy pojawia się nieśmiały uśmiech. Podchodzę do mojego współlokatora i siadam obok niego. Zwierzak przeciąga się leniwie, ukazując rudy brzuch, po czym wskakuje mi na kolana i zwija się w kłębek. Głaszczę go za uchem i w odpowiedzi słyszę ciche mruczenie. Rozglądam się po pokoju. Staromodne i ręcznie wykonane meble idealnie kontrastują z jasnymi ścianami. Na podłodze leży puszysty dywan, na którym często bawimy się z Maxem. Spoglądam w lewo i patrzę w okno. Promienie słońca nieśmiało przebijają się przez grube firanki, tworząc na przeciwległej ścianie artystyczne wzory. Cały pokój jest idealnie wykończony i umeblowany. Jednak w tym pomieszczeniu znajduje się mebel, który pod wieloma względami się wyróżnia. Bujany fotel, z którym wiąże się tyle wspaniałych wspomnień. Bujany fotel, od którego wszystko się zaczęło.

~*~*~*~

– Kochanie, podejdź tu – powiedziała mama, wołając mnie gestem ręki, po czym dodała: – Chcemy ci coś powiedzieć.
Zaciekawiona wstałam z podłogi, gdzie zawzięcie rysowałam kotka. Szybko znalazłam się koło rodziców. Mama usiadła w bujanym fotelu, a tata stał za nią i uśmiechał się przyjaźnie.
– O co chodzi? – zapytałam, wkładając palec do buzi. Zawsze tak reagowałam na stres. Tata rzucił w moim kierunku karcące spojrzenie. Już miał coś powiedzieć, ale mama spojrzała na niego i pokręciła głową, po czym popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się ciepło.
– Skarbie, pamiętasz jak parę tygodni temu pytałam ci się, czy chciałabyś mieć siostrzyczkę albo braciszka?
– Tak, pamiętam. Bardzo bym chciała! Mogłabym z nią albo z nim bawić się w ogrodzie, biegać i robić wiele ciekawych rzeczy! – mówiłam uradowana.
Mama zachichotała i powiedziała: – Dzisiaj byłam u lekarza i…
– Jesteś chora? – przerwałam jej, ale pokręciła przecząco głową.
– Nie, oczywiście że nie. Jestem zdrowa jak rybka w stawie. Byłam dzisiaj u lekarza i dowiedziałam się, że jestem w ciąży.
– W czym jesteś? – zapytałam zdziwiona.
Tym razem tata zachichotał i powiedział: – Skarbie, mamusia chciała ci powiedzieć, że będziesz miała braciszka.
Popatrzyłam na mamę i tatę. Chwilę analizowałam w głowie to co usłyszałam i eksplodowałam radością. Krzyczałam, skakałam, piszczałam, a rodzice uśmiechali się od ucha do ucha. Podbiegłam do mamy i przytuliłam się do niej. Pogłaskała mnie po głowie i roześmiała się.
– Gdzie on teraz jest? – zapytałam po chwili.
Rodzice popatrzyli po sobie i usłyszałam głos mamy: – Teraz śpi o tutaj – wskazała na swój brzuch – w moim brzuszku. Za parę miesięcy pojawi się na świecie.
– I wtedy go zobaczę?
– Tak kochanie, wtedy go zobaczysz.

~*~*~*~

– Przyjechali! – krzyknęłam, patrząc przez okno na podjeżdżający samochód. – Babciu! Przyjechali!
Babcia szybko podeszła do drzwi i otworzyła je. Zobaczyłam mamę i tatę, który w ręce trzymał nosidełko z dzidziusiem. Podskakiwałam z radości i szybko podbiegłam do mamy żeby ją przytulić.
– Mamusiu, wróciłaś! Tak się cieszę! – krzyczałam radośnie.
Mama przytuliła mnie i zachichotała.
– Tak skarbie, jesteśmy w domu ja, tata i twój braciszek.
– Chodźcie do salonu. Mary musi odpocząć i chciałabym wreszcie zobaczyć wnuka – powiedziała babcia, kierując się do salonu.
Wszyscy posłusznie poszliśmy za nią. Mama usiadła na bujanym fotelu, stojącym koło okna. Odetchnęła głęboko.
– Tom, podaj mi małego – zwróciła się do taty.
– Oczywiście, kochanie – odparł spokojnie i zaczął rozpinać pasy przy nosidełku. Zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam małe niebieskie zawiniątko. Tata podał go mamie, która uśmiechnęła się serdecznie do małego człowieczka. Zauważyłam maleńkie rączki i usłyszałam cichy płacz. Z zaciekawieniem podeszłam bliżej. Babcia nachyliła się z drugiej strony.
– Jaki on śliczny! Wykapani rodzice! – powiedziała radośnie.
– Kate, zobacz to twój braciszek – odparła mama spokojnie.
Spojrzałam na niego i zobaczyłam duże niebieskie oczy. Takie same jak moje i taty. Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam rękę. Poczułam jak małe palce dotykają mojej dłoni. Popatrzyłam na mamę i mój uśmiech się poszerzył.
– To mój braciszek – powiedziałam radośnie. – Mam braciszka!
– Tak, kochanie. Masz braciszka – tata uśmiechnął się do mnie i odgarnął kosmyk włosów z mojego czoła. – Teraz musisz być odpowiedzialną siostrą i opiekować się małym.
– Obiecuję, że będę! A jak ma na imię?
Rodzice popatrzyli po sobie i na babcię, która wzruszyła ramionami.
– Zastanawialiśmy się nad imieniem i stwierdziliśmy, że będzie miał na imię Jake.
– Jake? – zapytałam, unosząc lekko brew.
Skinęli głowami. Zamyśliłam się chwilę, po czym odparłam: – Podoba mi się. Mój braciszek będzie miał na imię Jake!
Wszyscy troje wybuchli śmiechem, a ja znowu poczułam jak Jake ściska mój palec.

~*~*~*~

– Tom, podaj mi chusteczki. Jake właśnie zjadł i muszę mu wytrzeć buzię – usłyszałam głos mamy dobiegający z salonu.
Tata szybko podszedł do szafki i wyjął z niej chusteczki. Podbiegłam do niego i popatrzyłam błagalnym wzrokiem. Uśmiechnął się do mnie i poruszył sugestywnie brwiami. Roześmiałam się i wzięłam od niego chusteczki, po czym pobiegłam do salonu.
Mama siedziała na bujanym fotelu. Jake leżał na jej ramieniu i poklepywała go po plecach. Zobaczyła mnie i gestem ręki zawołała do siebie. Podeszłam i podałam jej chusteczki. Wytarła mu buzię i usadziła na kolanach. Mały uśmiechnął się do mnie i zaczął gaworzyć. Zachichotałam i pomachałam mu ręką przed oczami. Zawsze go to bawiło. Mama uśmiechnęła się do nas i poprawiła mu ubranko.
– Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła się z nim bawić – powiedziałam wesoło. – On jest taki słodki!
– Jeszcze trochę musisz poczekać. Jake jest za mały żeby mógł się z tobą bawić – odparła wesoło mama.
Spojrzałam na braciszka, który radośnie machał rękami i uśmiechał się słodko. Już nie mogłam się doczekać naszych wspólnych zabaw.

~*~*~*~

– Babciu, poczytaj nam bajkę! – poprosiłam, podchodząc do kobiety, która siedziała na bujanym fotelu i czytała książkę.
– Tak, baję, Jake chce baję! – mój brat wręczył babci książkę do ręki i zaczął gramolić się na jej kolana.
Kobieta zachichotała i wzięła go na ręce. Ja usiadłam na krześle obok i uśmiechnęłam się do babci. Poprawiła okulary i otworzyła książkę.
– Którą bajkę chcecie? O królewnie Śnieżce czy Smerfy? – zapytała, patrząc na mnie i na Jake’a.
– Smerfy!
– Królewnę Śnieżkę!
Babcia znowu się roześmiała, a my mierzyliśmy się wzrokiem. Nigdy nie mogliśmy się dogadać, szczególnie kiedy trzeba było wybrać bajkę do czytania. Mieliśmy różne gusta. Ja lubiłam księżniczki, bale i książęta, a mój mały braciszek niebieskie stworki i Gumisie. Zazwyczaj mu ustępowałam, bo jest młodszy, ale bywały chwile kiedy chciałam posłuchać szczęśliwie zakończonej historii o Kopciuszku albo królewnie Śnieżce.
Spojrzałam na brata i skapitulowałam, widząc jego duże oczy. Wiedział, że to na mnie działa i perfidnie to wykorzystywał. Machnęłam ręką i powiedziałam: – Niech będą Smerfy.
Jake uniósł ręce w górę w geście triumfu i zaczął wydawać z siebie dziwne dźwięki. Babcia roześmiała się i pokręciła głową. Ja jedynie westchnęłam. Otworzyła książkę na pierwszym rozdziale historii o Smerfach i zaczęła czytać.

~*~*~*~

– Kate! Jake! Nie biegajcie tak, bo się przewrócicie – krzyknęła mama z salonu.
Razem z bratem biegaliśmy po domu i szukaliśmy misia, którego tata przed nami schował. Jake co chwilę na mnie wpadał i lądowałam z łoskotem na podłodze. Kiedy wstawałam, śmiał się jak opętany i uciekał. Nasza zabawa trwała od paru minut i nie zapowiadało się, że skończy się w najbliższym czasie.
– Jesteś pewny, że schowanie misia było dobrym pomysłem? – zapytała mama tatę, który siedział na bujanym fotelu i czytał gazetę.
Odwrócił się w jej stronę i powiedział: – Oj kochanie, daj spokój. Przynajmniej bawią się wspólnie. Nikomu nic się nie stanie.
– Jeszcze zobaczymy – mruknęła.
Jak na zawołanie, Jake rozpłakał się, bo wpadł na drzwi i wylądował na podłodze. Mama od razu zjawiła się koło niego i z troską mu się przyglądała.
– Boli cię coś? – zapytała.
– Głooowwaaaa – zawył między spazmami płaczu.
Mama spojrzała na tatę, który do nas podszedł i podrapał się po głowie.
– A nie mówiłam? – W jej głosie wyczuwało się złość.
Popatrzyłam na tatę i rozłożyłam bezradnie ręce. To nie była moja wina. Jake sam wpadł na drzwi. Ale tłumaczenie tego mamie nie miało sensu, bo i tak by nie uwierzyła.

~*~*~*~

– Co czytasz? – zapytałam mamę, wchodząc do salonu.
Siedziała w bujanym fotelu i czytała grubą książkę. Podeszłam bliżej i usiadłam na kanapie. Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się.
– Powieść Nicholasa Sparksa. Odrobiłaś lekcje?
Skinęłam głową i ziewnęłam.
– Tak odrobiłam. Jestem wykończona.
– A gdzie Jake? – zapytała, odkładając książkę na szafkę.
– Odrabia matematykę razem z tatą. Główkują nad ułamkami – odpowiedziałam, tłumiąc ziewnięcie, po czym dodałam: – Zjadłabym coś. Kiedy będzie kolacja?
Mama spojrzała na zegarek i na mnie. Na jej twarzy zagościł uśmiech.
– Może być za pół godziny, jeśli zaraz pójdziemy do kuchni.
– Jestem za!
Wstałam z kanapy, a mama z fotela i skierowałyśmy się do kuchni. Mama wyjęła z lodówki potrzebne składniki i razem przygotowałyśmy kanapki dla całej rodziny.

~*~*~*~

– Mamo, tato, chciałam wam kogoś przedstawić – powiedziałam, wchodząc do salonu.
Rodzice siedzieli na kanapie. Jake bujał się na fotelu i przeglądał komiks z Supermanem. Cała trójka spojrzała w moją stronę.
– Kogo, kochanie? – zapytała mama, uśmiechając się miło.
Spojrzałam w bok i zobaczyłam przerażoną twarz Luke’a. Gestem ręki poprosiłam, aby podszedł bliżej. Przełknął ślinę i zbliżył się do mnie. Popatrzył na moją rodzinę i pobladł. Był blady jak ściana. Miałam ochotę wybuchnąć śmiechem na ten widok, ale powstrzymałam się. Chrząknęłam i wzięłam go za rękę, aby dodać mu otuchy.
– Mamo, tato i Jake, to Luke, mój chłopak – powiedziałam, patrząc na nich.
Tata wstał z kanapy i podszedł do nas. Kątem oka zobaczyłam, że mama i Jake robią to samo. Luke przełknął ślinę i o ile to możliwe, jeszcze bardziej zbladł. Tata popatrzył na niego i wyciągnął dłoń na przywitanie. Luke odetchnął z ulgą i spojrzał na mnie. Uśmiechnęłam się radośnie.
– Miło mi ciebie poznać, młody człowieku – powiedział tata.
– Jestem Mary. Cieszę się, że do nas przyszedłeś – odparła mama, przesuwając się do przodu i podając rękę Luke’owi.
– Witaj w rodzinie, stary! – krzyknął Jake, przybijając piątkę mojemu chłopakowi.
Rodzice popatrzyli na niego jak na wariata, ale Jake wzruszył ramionami i uśmiechnął się rozbrajająco.
– No co? Skoro jest chłopakiem Kate, to tak jakby był moim bratem – powiedział stając obok swojego „brata”.
Tata, widząc minę Luke’a, roześmiał się serdecznie, a my razem z nim.

~*~*~*~

– Kate, gdzie jesteś? – usłyszałam głos mamy dobiegający z kuchni.
– Jestem w salonie – odpowiedziałam cicho.
Stanęła w drzwiach i spojrzała w moją stronę. Siedziałam na bujanym fotelu i czytałam notatki z chemii. Niedługo miałam zdawać egzaminy końcowe i bardzo się stresowałam. Przez ostatnie kilka dni ciągle się uczyłam. Już mi się wszystko mieszało.
– Jaki ci idzie nauka? – zapytała, siadając na kanapie.
Spojrzałam w lewo i westchnęłam.
– Już mi się wszystko miesza, ale zostały mi tylko dwa rozdziały. Niedługo powinnam skończyć.
– Na pewno dasz radę. Nie stresuj się, będzie dobrze.
– Mam nadzieję.
– Masz ochotę na coś hmmm grzesznego? – zapytała, poruszając sugestywnie brwiami.
Uśmiechnęłam się i zapytałam: – Co masz na myśli?
– Kakao z bitą śmietaną i czekoladową posypką?
Mój uśmiech się poszerzył i skinęłam głową: – Jestem za!
Popatrzyłyśmy po sobie i razem poszłyśmy do kuchni.

~*~*~*~

– Mamo, tato! Dostałam się! – krzyknęłam, wymachując kopertą z listem z Oxfordu. – Dostałam się!
Rodzice uśmiechnięci od ucha do ucha podeszli do mnie i wyściskali. Tata wziął do ręki list i odczytał jego treść na głos. Nagle koło mnie pojawił się Jake z bukietem kwiatów w ręce. Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. Brat wzruszył ramionami i podał mi kwiaty.
– Skąd wiedziałeś, że mnie przyjęli? – zapytałam, unosząc brwi.
Jake uśmiechnął się niewinnie i powiedział: – Spotkałem listonosza i powiedział mi, że ma dla ciebie list z Oxfordu. Stwierdziłem, że skoro dostałaś list to na pewno cię przyjęli.
Spojrzałam na rodziców. Tata zachichotał, a mama pokręciła głową. W tym momencie do naszego domu wpadł Luke z wielkim bukietem róż. Stanął jak wryty i popatrzył na nas wszystkich. Zobaczył kwiaty od Jake’a i westchnął.
– Znowu drugi – odparł smutno.
Jake podszedł do niego i poklepał go po plecach.
– Nie przejmuj się, stary. Kiedyś będziesz pierwszy.
Słysząc te słowa wszyscy wybuchliśmy śmiechem.

~*~*~*~

– Spakowałaś wszystko? Sprawdzałaś w pokoju? – zapytała mama, wychodząc na zewnątrz z pudełkiem pełnym książek.
Skinęłam głową i położyłam walizkę na pakę ciężarówki.
– Tak wszystko spakowane. Sprawdzałam parę razy.
– Nie wszystko – usłyszałam głos taty, który razem z Jake’iem niósł bujany fotel.
Spojrzałam na nich, a potem na mamę. Kobieta uśmiechnęła się i przesunęła się żeby mężczyźni mogli włożyć fotel na ciężarówkę. Nic z tego nie rozumiałam.
– Mamo, to twój ulubiony fotel. Dlaczego mi go dajesz?
Mama uśmiechnęła się i złapała mnie za rękę.
– Kochanie, przyszła pora żeby przekazać go tobie. Twoja babcia, a moja mama podarowała mi go, kiedy razem z tatą przeprowadzaliśmy się do naszego domu.
– Ale..
– Nie ma żadnego ale. Pierwsza się wyprowadzasz, więc fotel należy do ciebie – przerwała mi mama, po czym dodała: – Niech przyniesie ci szczęście.
Popatrzyłam na rodziców i Jake’a, który skinął głową i uśmiechnął się szczerze. Odpowiedziałam tym samym i poczułam, że ktoś stoi za mną. Odwróciłam się i zobaczyłam Luke’a — mojego męża. Przeprowadzam się do mieszkania, które kupiliśmy. Oboje ukończyliśmy studia z wyróżnieniem i mamy dobrze płatną pracę.
– Gotowa? – usłyszałam jego głos.
Skinęłam głową i odpowiedziałam: – Tak. Jestem gotowa.

~*~*~*~

Siedzę na kanapie i drapię za uchem Maxa, który mruczy z zadowoleniem. Patrzę na bujany fotel i lekko się uśmiecham. Spokojnie podnoszę kota do góry i sadzam na kanapie, po czym wstaję i podchodzę do okna. Fotel porusza się pod wpływem ruchów powietrza. Siadam na nim i wzdycham. Kładę rękę na brzuchu i uśmiecham się sama do siebie. Luke nie wie, że w moim brzuchu jest mały człowieczek. Dzisiaj byłam u lekarza i przekazał mi tą radosną wiadomość. Ciekawe czy mój mąż się ucieszy?
Nagle słyszę przekręcanie zamka w drzwiach i do mieszkania wchodzi mężczyzna mojego życia.
– Kochanie, wróciłem! – krzyczy z przedpokoju, po czym wchodzi do salonu. Widząc mnie, uśmiecha się promiennie i podchodzi bliżej. Nasze usta się spotykają i czuję się jak w niebie.
– Co tak siedzisz? – pyta z troską w głosie.
Uśmiecham się i łapię go za rękę.
– Tak jakoś zebrało mi się na wspomnienia – odpowiadam cicho.
Przytakuje i odgarnia kosmyk włosów z mojej twarzy.
– Luke…
– Tak, Kate?
– Muszę ci coś powiedzieć.
– Co takiego? – pyta zmartwiony. – Jesteś chora? Wiem, że byłaś u lekarza.
Kręcę przecząco głową i mówię cicho: – Jestem zdrowa jak rybka w stawie.
Luke chichocze i widzę iskierki rozbawienia w jego oczach.
– Tak mówiła twoja mama, kiedy…
– … kiedy poinformowała mnie, że jest w ciąży – przerywam mu z uśmiechem.
Mój mąż patrzy na mnie z otwartymi ustami, po czym pyta: – Jesteś w ciąży?
Chichoczę i przytakuję. – Tak Luke, jestem w ciąży.
Przez chwilę nic nie mówi, po czym przytula mnie i śmieje się jak mały chłopiec.
– Będę ojcem! – krzyczy radośnie.
– Tak, Luke będziesz ojcem! – krzyczę razem z nim, po czym oboje wybuchamy śmiechem.
Parę minut później wychodzimy z domu i jedziemy do rodziców, aby poinformować ich o tej radosnej wieści.
W salonie znowu panuje cisza i spokój. Kot leniwie przeciąga się na kanapie, a przy oknie stoi bujany fotel. Bujany fotel, z którym wiąże się wiele wspomnień. Bujany fotel, którego historia pisze się na nowo.
_________

Mam nadzieję, że się podobało. Proszę o ocenianie według schematu w zakładce "Ocena czytelników"
Mia Land of Grafic