niedziela, 28 lutego 2016

Arcanum Felis - Dziesięć sekund szczęścia

Dziesięć sekund szczęścia

Udział w Igrzyskach Olimpijskich jest marzeniem każdego sportowca. Każdy z nas chce godnie reprezentować swoją ojczyznę i walczyć o medale. Lata wyczerpujących treningów mają nas przygotować do zawziętej rywalizacji o najwyższy stopień podium. Tu nie liczą się pot i łzy tylko zaangażowanie i determinacja. Jako mały chłopiec zawsze oglądałem igrzyska i kibicowałem naszym reprezentantom. Uwielbiałem tą adrenalinę i zawsze marzyłem żeby tu być. Teraz mam dwadzieścia dwa lata i jestem reprezentantem Finlandii w skokach narciarskich. Mój udział w olimpiadzie nie powinien być zaskoczeniem, ponieważ Finlandia słynie z dobrych skoczków, którzy wiele osiągnęli w tym sporcie. Mimo młodego wieku mam na swoim koncie kilka sukcesów, ale moi trenerzy, drużyna, sponsorzy i przede wszystkim rodzina liczą na medal olimpijski.
Trzy lata temu zacząłem odnosić pierwsze sukcesy. Jako debiutant w Pucharze Świata wygrałem turniej Czterech Skoczni i Mistrzostwa Świata w Lotach. Rok później zdobyłem Kryształową Kulę. Dziennikarze i trenerzy innych drużyn byli pod wielkim wrażeniem moich umiejętności. Krążyły słuchy, że kadra Finlandii ma w swoich szeregach prawdziwy talent. Cóż, osobiście uważam, że jestem dobrym sportowcem, ale do ideału mi daleko. Cały czas pracuję nad dobrą dyspozycją i poprawiam technikę, bo czasem niestety zdarzają się wpadki, o których wolałbym zapomnieć.
Ten sezon od początku układa się po mojej myśli. Jestem w czołowej dziesiątce Pucharu Świata. Do lidera tracę niecałe trzysta punktów. Nie lubię być drugi. Dla mnie drugie miejsce jest nic nie warte. Zawsze mierzę wysoko i robię wszystko aby osiągnąć zamierzony cel. Teraz moim celem jest złoty medal olimpijski. Tylko to się dla mnie liczy. Oczywiście trener powtarza, że każdy medal będzie sukcesem, ale wiem, że skrycie marzy o złocie tak samo jak ja. Jesteśmy do siebie tacy podobni: obaj chcemy osiągnąć jak najwięcej, jak najciężej pracując. Perfekcjoniści to nasze drugie imię. Mój trener nie należy do młodzieniaszków, ale dogadujemy się bez żadnego problemu. Rozumiemy się bez słów i zawsze potrafi pomóc jeśli coś mi nie wychodzi.
Szczerze mówiąc, stresuję się. Chciałbym, żeby się udało, ale wiem, że nie będzie łatwo. Gregor jest w świetnej formie i na pewno nie odpuści. On także chciałby pokazać się z jak najlepszej strony. Od początku sezonu rywalizujemy ze sobą. On wygrał jedenaście konkursów, a ja osiem. Jesteśmy w podobnym wieku i obaj chcemy być najlepsi. Mimo tego, że pochodzimy z różnych krajów, potrafimy się dogadać. Zawsze kiedy przyjeżdżam na zawody, rozmawiamy ze sobą jakbyśmy byli kolegami. Cóż, zawsze ciągnęło mnie do wygadanych ludzi, a Gregor taki jest — wiecznie uśmiechnięty i miły dla wszystkich. Trener ciągle powtarza, że nie powinienem się spoufalać z przeciwnikiem. Nic na to nie poradzę, że jego towarzystwo mi odpowiada. Chłopaki z mojej drużyny to sztywniaki i nie umieją się bawić. Mają dziwne poczucie humoru. Zawsze kiedy żartuję, oni przyjmują to z taką powagą jakby ktoś umarł, albo coś podobnego. Trener nie wie, że razem z Gregorem ustaliliśmy, że nie rozmawiamy o taktykach i innych rzeczach związanych z przygotowaniem do zawodów. To co się dzieje w teamie, tam pozostaje i nikt z zewnątrz nie ma prawa się o tym dowiedzieć.
Do Vancouver przyjechaliśmy trzy dni przed rozpoczęciem Igrzysk Olimpijskich. Zameldowaliśmy się w hotelu i tego samego dnia mieliśmy trening na siłowni. Trener uwielbia patrzyć jak umordowani wracamy do szatni, ledwo mogąc złapać powietrze. Zawsze daje nam niezły wycisk i ma przy tym wiele satysfakcji. Kiedyś też skakał, więc zna się na rzeczy. Kondycja i masa pozytywnej energii są w tym sporcie najważniejsze. Dwa dni przed oficjalnym otwarciem razem ze sztabem sprawdziliśmy kombinezony i sprzęt. Ostatnie chwile wolności poświęciliśmy na oglądanie telewizji i głupie, momentami chamskie żarty w męskim gronie.
To moja pierwsza olimpiada, dlatego bardzo się denerwowałem przed ceremonią rozpoczęcia. Chłopaki śmiali się ze mnie, że boję się tłumów i ciasnych pomieszczeń. Fakt, przebywanie w otoczeniu tylu sportowców może przyprawiać o klaustrofobię, ale ja na szczęście jej nie mam, przynajmniej tak mi się wydaje. W powietrzu wyczuwało się podniecenie i adrenalinę. Każdy z nas chciał zobaczyć stadion i moment zapalania znicza olimpijskiego. Byłem bardzo podminowany i musiałem odreagować, dlatego poszedłem na dwór, żeby pobiegać. Zawsze mnie to uspokajało. Kiedy biegałem, mogłem wszystko sobie poukładać w głowie i wyluzować. Zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem, że dopiero dziś przyleciała drużyna z Niemiec. To jedyna drużyna z którą nie mam zbyt dobrego kontaktu. Zawsze patrzą na wszystkich z góry i traktują jak ścierwo. Szczególnie nie lubię weteranów, którzy skaczą, bo każe im sponsor. Ostatnio kiedy wygrałem w Sapporo, Meiner nawet nie podał mi ręki, tylko popatrzył na mnie z pogardą. W sumie niezbyt się tym przejąłem, bo wtedy ważne było to, że wygrałem. Cieszyłem się, że Niemcy w tym sezonie nie są w najlepszej formie. Miałem cichą nadzieję, że będzie tak do końca sezonu.
Wieczorem całą drużyną udaliśmy się na ceremonię otwarcia. Ubraliśmy nasze narodowe stroje i oczekiwaliśmy na swoją kolej do wyjścia. Wyczuwało się podniecenie i ekscytację. Koledzy nagrywali głupie filmiki telefonami i aparatami. Mieliśmy przy tym niezły ubaw. W końcu przyszła nasza kolej i razem z reprezentacją Finlandii wyszliśmy na stadion. Pierwsze co zobaczyłem, to błysk milionów fleszy. Nie przypuszczałem, że tyle osób przyjdzie oglądać ceremonię. Owacjom i oklaskom nie było końca. Każdy z nas szedł dziarskim krokiem i pozdrawiał publiczność, która wiwatowała jak szalona. Kibice dają nam niezłego kopa i za to ich wielbię ponad wszystko. Gdyby nie oni, nic nie byłoby takie samo. Ustawiliśmy się na swoim miejscu i oczekiwaliśmy aż wszystkie reprezentacje wejdą na stadion. Nie mogłem się doczekać dalszej części ceremonii. Wiedziałem, że znicz zostanie zapalony na końcu, ale i tak nerwowo dreptałem w miejscu. Kiedy wszyscy weszli, wysłuchaliśmy przemówień i hymnu olimpijskiego. Poczułem się jak prawdziwy olimpijczyk. Gdy zobaczyłem flagę wiszącą na maszcie, z moich oczu popłynęły łzy. Zawsze chciałem reprezentować swój kraj i teraz moje marzenie się spełnia.
Nagle zgasło światło i ludzie zaczęli szeptać. Rozglądałem się nerwowo w poszukiwaniu znicza olimpijskiego, ale nigdzie nie było go widać. Znani medaliści olimpijscy wbiegli na stadion. Przekazywali sobie z ręki do ręki znicz olimpijski. Zbliżali się na środek głównej sceny, gdzie ni skąd, ni zowąd pojawił się wielki znicz olimpijski. Podeszli do niego z każdej strony i podpalili pochodnię. Ogień przemieszczał się po lodowych blokach i wreszcie rozjaśniał na szczycie, tworząc wielkie ogniste gniazdo. Widok zapierał dech w piersiach. Ludzie wiwatowali i krzyczeli. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć na tle znicza olimpijskiego. Wszyscy w dobrych humorach wróciliśmy do hotelu.
Następnego dnia mieliśmy pierwszy trening na skoczni. Pierwszy skok nie należał do udanych, ale nie przejmowałem się tym. Drugi był o niebo lepszy i dodał mi wiele pozytywnej energii. Chłopakom z drużyny poszło trochę gorzej, ale i tak cieszyli się, że tu są. Po treningu śledziliśmy relację z pierwszego dnia igrzysk. Reprezentantom Finlandii szło tak sobie, no ale mieliśmy nadzieję, że z dnia na dzień będzie coraz lepiej.
Dwa dni później odbywały się kwalifikacje do konkursu na małej skoczni. Nie musiałem się kwalifikować, ale i tak skakałem, żeby zaprzyjaźnić się z obiektem. Spisałem się całkiem nieźle — 102 metry to bardzo dobry wynik. Cieszyłem się, że chłopaki z mojej drużyny weszli do konkursu bez żadnych problemów. Z wielką satysfakcją oglądałem zawiedzione miny Niemców, którzy ledwo przebrnęli przez kwalifikacje. Oczywiście patrzyli na nas z góry, ale w tym momencie nie miało to dla nas żadnego znaczenia.
Nadszedł dzień konkursu. Od rana byłem zdenerwowany i nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Trener próbował mnie uspokoić, ale bezskutecznie. Nawet głupie żarty chłopaków nic nie dały. Postanowiłem zadzwonić do rodziny. Rozmowy z tatą zawsze podnosiły mnie na duchu. Tak było i tym razem. Tata powiedział, że wszyscy trzymają za mnie kciuki i wierzą, że zdobędę złoto. Żałowałem, że nie mogą być tu ze mną, ale sama świadomość, że o mnie myśleli, dodawała mi sił do walki. Trochę spokojniejszy poszedłem na obiad, a potem spędziłem trochę czasu z chłopakami. Czułem, że będzie dobrze.
Wybiła godzina zero. Konkurs rozpoczęty, a ja wraz z innymi zawodnikami jechałem wyciągiem na górę. W myślach powtarzałem sobie słowa mojego ojca Będzie dobrze. Na pewno dasz radę! Do nikogo się nie odzywałem, tylko w ciszy wszedłem do gniazda i oczekiwałem na swoją kolej. Kątem oka oglądałem konkurs na telewizorze. Uśmiechałem się pod nosem, widząc popisy naszych ulubionych skoczków z Niemiec, a raczej ich porażkę. Nic na to nie poradzę, że działają mi na nerwy. Wielkim zaskoczeniem było wysokie miejsce mojego kolegi z pokoju. Janne był młodym zawodnikiem i nikt nie przypuszczał, że pokaże się z tak dobrej strony. Pierwsze miejsce po skokach trzydziestu zawodników robiło duże wrażenie. Pokiwałem z uznaniem głową i dotarło do mnie, że niedługo moja kolej i muszę się zbierać do wyjścia. Zapiąłem kombinezon i buty, założyłem plastron z numerem 49, kask i gogle. Powoli wyszedłem na zewnątrz i oczekiwałem na swoją kolej. Zawodnicy nerwowo dreptali w miejscu, albo wędrowali po schodach. Nagle ktoś uderzył mnie lekko w ramię. Odwróciłem się i zobaczyłem Gregora. Uśmiechnął się do mnie i powiedział krótkie „Powodzenia”. Skinąłem głową i odwzajemniłem uśmiech. Konkurs przebiegał bardzo sprawnie. Została ostatnia dziesiątka Pucharu Świata. Zamknąłem oczy i próbowałem się zrelaksować. To moja chwila. Muszę dać z siebie wszystko. Skoczę i wygram. Odetchnąłem głęboko parę razy. Pomogło, ale nadal buzowała we mnie adrenalina.
Nadeszła moja kolej. Zapiąłem narty i sprawdziłem wiązania. Wszystko było w porządku. Zobaczyłem żółte światło i usiadłem na belce. Poprawiłem gogle i znowu odetchnąłem. Oczekiwałem na zielone światełko. Jest. No to jedziemy. Odepchnąłem się od belki i rozpędziłem go granic możliwości. Kiedy zobaczyłem próg, wybiłem się z całych sił i szybowałem wysoko nad zeskokiem. Korygowałem tor lotu na tyle ile umiałem. Wiatr pod narty pozwolił mi na daleki lot. Wylądowałem pięknie akcentując telemark. Znacznie przekroczyłem zieloną linię, więc z uśmiechem zatrzymałem się przy bandzie. Oczekiwałem na pomiar odległości i noty. 105 metrów i trzy dwudziestki! W tym momencie byłem w siódmym niebie. Jestem pierwszy z dużą przewagą nad rywalami. Komentatorzy mówili, że to nokaut. Byłem ciekawy jak skoczy Gregor. Stanąłem przy bandzie i patrzyłem. Miałem cichą nadzieję, że mnie nie wyprzedzi. Oglądałem jego skok na telebimie. Wyglądało na to, że skoczył mniej niż ja. Machnął ręką ze zdenerwowania, kiedy zatrzymał się koło mnie. 102 metry i podobne noty do moich. Gregor wskoczył na drugie miejsce. Uśmiechnięty uścisnął mi rękę i ramię w ramię przeszliśmy do ludzi z naszych sztabów szkoleniowych. Przejrzałem jeszcze wyniki końcowe pierwszej serii: z fińskiej drużyny awansowało czterech zawodników oprócz mnie! To chyba nasze najlepsze zawody w tym sezonie. Z uśmiechem na ustach doszedłem do trenera, który pogratulował mi pierwszej serii i zacierał ręce na drugą. Ten człowiek jest po prostu fenomenalny. Niby mówi, że kolor medalu nie jest ważny, ale widzę te iskierki w oczach. On też tego chce. Też chce mojego zwycięstwa. Nie rozmawialiśmy długo, bo zostało tylko piętnaście minut do rozpoczęcia drugiej serii.
Kolejny raz jechałem wyciągiem na górę. Nadal z nikim nie rozmawiałem, tylko wymieniałem porozumiewawcze spojrzenia z Gregorem. Życzyłem powodzenia Janne, który po pierwszej serii zajmował piętnaste miejsce. Oglądałem jego skok na telewizorze. Znowu wszystkich zaskoczył i skoczył daleko. Z radości zacząłem bić mu brawo, co spowodowało, że inni skoczkowie zaczęli się śmiać. Niedługo moja kolej. Przygotowałem się do wyjścia i razem z Gregorem wyszliśmy na zewnątrz. Tym razem to ja życzyłem mu powodzenia. Uśmiechnął się miło i zszedł na dół. Odetchnąłem głęboko i zrobiłem to samo. Oczekiwałem na swoją kolej, ale nie interesowały mnie wyniki moich rywali. Musiałem się skupić na swoim skoku.
Gregor skoczył, a po nim miałem być ja. Techniczny szepnął mi do ucha, że Austriak jest pierwszy, ale skoczył bliżej niż w pierwszej serii. Skinąłem głową i oczekiwałem na żółte światło. Kiedy się pojawiło usiadłem na belce. Ostatni raz sprawdziłem wiązania i ruszyłem, gdy zaświeciło się zielone światło. Rozpędziłem się i wysoko wybiłem w powietrze. Wiatr nie przeszkadzał, tylko pomagał. Czułem jak niesie mnie daleko poza rozmiar skoczni. Zacisnąłem ręce w geście triumfu. Rekord skoczni na olimpiadzie! Kto by się tego spodziewał? Patrzyłem na tablicę z wynikami i nie wierzyłem w swoje szczęście: 109 metrów i same dwudziestki. Wygrałem. Jestem Mistrzem Olimpijskim! Nie zdążyłem nawet krzyknąć z radości, bo chłopaki na mnie wpadli i zaczęli mi gratulować. Podskakiwali do góry, a ja razem z nimi. Nagle podszedł do nas Gregor i po prostu mnie uścisnął. Pogratulował mi zwycięstwa, a ja jemu srebrnego medalu. Trzecie miejsce zajął Japończyk Daiki Kasai. Podziwiam go, bo pomimo wieku nadal jest w świetnej formie. Kibice klaskali i wiwatowali. Szczęśliwy podszedłem do swojej ekipy i przyjąłem gratulacje. Udzieliłem przy okazji wywiadu dla lokalnej telewizji. Parę minut później odbyła się dekoracja kwiatami. Czułem się fantastycznie, ale wiedziałem, że prawdziwe emocje dopiero przede mną. Po dekoracji zobaczyłem trenera, który uśmiechał się od ucha do ucha. Podszedł do mnie i mi pogratulował. Widziałem dumę w jego oczach. Nie tylko ja pokazałem się z dobrej strony. Chłopaki z reprezentacji zajęli wysokie miejsca w konkursie, dlatego mieliśmy wiele powodów do radości. We wspaniałych nastrojach pojechaliśmy do hotelu i wtedy zadzwoniłem do rodziny. Wzruszyłem się, kiedy usłyszałem ich wiwaty i radość. Trochę żałowałem, że nie ma ich tu ze mną, no ale wiedziałem, że na pewno będą oglądać ceremonię medalową w telewizji. Do końca dnia udzielałem wywiadów i odebrałem kilkanaście telefonów z gratulacjami.
Następnego dnia odbyła się ceremonia medalowa. Założyłem strój reprezentacji i razem z trenerem i chłopakami, którzy chcieli tą chwilę uwiecznić na zdjęciach, pojechaliśmy na stadion. Emocje po wczorajszym dniu trochę opadły, ale nadal byłem przepełniony pozytywną energią. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, byłem trochę zdenerwowany, sam nie wiem dlaczego. Trener i chłopaki zostali na widowni a ja poszedłem na wyznaczone miejsce. Ustawiono mnie pośrodku Gregora i Daiki. Chłopaki uśmiechali się do mnie. Dodało mi to trochę otuchy. Nagle usłyszeliśmy gong i ceremonia się rozpoczęła. Szliśmy w korowodzie aż do miejsca, gdzie znajdowało się podium. Ustawiliśmy się w odpowiednich miejscach. Najpierw komentator powitał osoby, które miały wręczać medale, a potem nas trzech i zgromadzoną publiczność. Pierwszy na podium wszedł Daiki. Dostał wielkie brawa i oczywiście upragniony brązowy medal. Po nim nadeszła kolej na Gregora. Widziałem, że udaje swoją radość, bo liczył na złoto. Gdybym był na jego miejscu, też bym tak się zachował. Gdy komentator wymówił moje imię i nazwisko z wielką radością wskoczyłem na najwyższy stopień podium. Wiwatom i oklaskom nie było końca. Pozdrawiałem publiczność i uśmiechałem się szeroko. Kiedy jeden z olimpijczyków nałożył mi na szyję złoty medal, w moich oczach pojawiły się łzy szczęścia, ale stłumiłem płacz. Teraz trzeba się cieszyć, a nie płakać. Obejrzałem medal z każdej strony, ale nadal nie mogłem uwierzyć, że jest mój.
Chwilę później komentator poprosił wszystkich o ciszę. Nadszedł czas na wysłuchanie hymnu mojej ojczyzny. Zdjąłem czapkę i spojrzałem na maszt, na którym wisiała flaga Finlandii. Kiedy zagrano pierwsze takty zamknąłem oczy i przypomniałem sobie mój skok po złoty medal. Mając dwadzieścia dwa lata zostałem Mistrzem Olimpijskim. Uśmiechnąłem się lekko i otworzyłem oczy. Flaga Finlandii wisiała na samym szczycie, a ja byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To była moja chwila. To było moje dziesięć sekund szczęścia.

_______

Witajcie :) Pewnie dziwi Was tematyka mojego opowiadania, więc od razu wyjaśniam: uwielbiam skoki narciarskie. Oglądam każdy konkurs i nie ukrywam, sprawia mi to ogromną frajdę. Z tego opowiadania jestem mega zadowolona. Miałam momenty zwątpienia, ale na szczęście wena się pojawiła i powstało to co widzicie :) Zbieżność nazwisk i imion jest przypadkowa.
Zapraszam do oceniania wg schematu podanego w zakładce "Ocena Czytelników"

sobota, 27 lutego 2016

Dziesięć sekund szczęścia - Dora

 ˛˛ Dziesięć sekund szczęścia ʼʼ
Poznałem ją, kiedy oboje mieliśmy po siedem lat. Nasze mamy wysłały nas do jednej szkoły podstawowej, jednej klasy. Nienawidziłem jej, z całego serca. Dzieci już tak mają, albo kogoś kochają, albo nienawidzą i nie muszą mieć ku temu poważnych powodów. Ona także nienawidziła mnie. Kłóciliśmy się o wszystko. Od puzzli, przez to, kto wygrał w grę planszową, po ilość możliwych trafień w rzutki. Ścigaliśmy się zawsze, nieustannie, zacięcie. Ja chciałem czytać lepiej i więcej, a ona chciała biegać szybciej. Jak tak na to spojrzę, z perspektywy czasu, ta nasza nienawiść wyciągała z nas wszystko, co najlepsze. Ja byłem dobrym uczniem, ona uprawiała sport, a to wszystko, aby udowodnić sobie nawzajem, kto jest lepszy.
  Kiedy miałem dziesięć lat, rodzice oznajmili, że przeprowadzamy się kilka ulic dalej, do mniejszego i tańszego domu, ponieważ matka straciła pracę i będziemy mieli mniej pieniędzy. Nie martwiłem się. W końcu zostawaliśmy w tym samym mieście. Denerwować zacząłem się, kiedy okazało się, że moją nową sąsiadką jest właśnie ONA. Mieszkała naprzeciwko. Dzieliły nas cztery metry jezdni i dwa chodniki, nie licząc ogródków przed naszymi domami. Nasi rodzice zaczęli się przyjaźnić, więc często odwiedzałem jej dom, a ona mój. Wspólnie jeździliśmy do szkoły i jadaliśmy obiady. Nawet nowe rowery dostaliśmy w tym samym czasie. Pamiętam, że ona dostała lepszy, a raczej tak mi się wtedy wydawało. Kolejnego dnia, kiedy rodzice oświadczyli, że jesteśmy na tyle duzi, aby pojechać do szkoły rowerami, spuściłem z jej kół powietrze. Nigdy nie zapomnę, jak jej pięść wylądowała na mojej twarzy, łamiąc mi nos. Pół dnia spędziliśmy w szpitalu. Ja byłem opatrywany i badany, a ona musiała udawać, że jej przykro. Był to punkt zapalny naszej długoletniej przyjaźni. Oboje zakopaliśmy topór wojenny i postanowiliśmy połączyć siły.
    Spotykaliśmy się każdego dnia, razem jeździliśmy do szkoły, spędzaliśmy wspólnie przerwy, chodziliśmy na wagary, wracaliśmy do domu, jadaliśmy obiady na zmianę- raz u mnie, raz u niej- i zwykle nie rozstawaliśmy się, choćby na chwilę. Kiedy mieliśmy już po kilkanaście lat, zmieniły się nasze sposoby na nudę. Po zjedzonym obiedzie zwykle wychodziliśmy do miasta, aby spotkać się ze wspólnymi znajomymi. Imprezowaliśmy, piliśmy alkohol i kryliśmy się nawzajem. Kiedy mieliśmy szlaban, oboje siadaliśmy w oknach swoich pokoi i rozmawialiśmy przez telefon. Wydawało nam się, że do szczęścia potrzeba nam jedynie stałego kontaktu. Do czasu. Pewnego dnia zadzwoniła i oznajmiła:
 ̶  Idę na randkę!
Pamiętam, jak piszczała do słuchawki. Patrzyłem przy zgaszonym świetle, jak skacze po pokoju, wybiera odpowiedni strój i wsłuchiwałem się w potok słów, który z  siebie wylewała. Była najszczęśliwszą dziewczyną na świecie, a ja najbardziej obrzydliwym, żałosnym dupkiem, jakiego znała, bo wcale się nie cieszyłem. Nie dałem jednak tego po sobie poznać. Osobiście odwiozłem ją na miejsce. Pamiętam, jak siedząc przy biurku, późnym wieczorem, obserwowałem wejście do jej domu. Kiedy oboje się tam pojawili i pocałowała go na pożegnanie, omal nie zwymiotowałem ze zdenerwowania.
    Moje dziesięć sekund szczęścia miało miejsce, w dniu naszego pożegnania. Ona zostawała w mieście, aby pomóc mamie w prowadzeniu restauracji, a ja wylatywałem na studia do Londynu.
̶  Jesteś pewna, że nie powinienem odłożyć tego, jeszcze o kilka dni?  ̶  zapytałem, kiedy zmierzaliśmy w stronę odprawy. Zerkneła na mnie, jakbym był skończonym idiotą i gorzko się zaśmiała.
̶  Im szybciej się ciebie pozbędę, tym lepiej  ̶  oznajmiła, a ja dałem jej kuksańca w bok, cicho się śmiejąc. Zatrzymałem się obok niej i zerknąłem na nią z góry, biorąc głęboki wdech.  ̶ Byłeś wrzodem na moim tyłku, przez dwanaście lat  ̶  powiedziała, szeroko się przy tym uśmiechając, a ja spiorunowałem ją wzrokiem, udając, że się złoszczę.  ̶  Czas, żebym odetchnęła, prawda?
̶  Prawda. W końcu będziesz mogła ponosić odpowiedzialność za swoje pijackie wygłupy, bo zwykle to ja brałem je na siebie  ̶  odpowiedziałem, a ona uderzyła mnie w brzuch. Oboje zawyliśmy ze śmiechu, po czym spoważnieliśmy.
̶  Uważaj na siebie, dobrze?
̶  Ty też  ̶  szepnąłem, czując jak ogromna gula wyrasta w moim gardle i sprawia, że mój głos brzmi żałośnie.  ̶  No już, chodź tutaj.
Przytulałem ją tak, jakbyśmy mieli nigdy się więcej nie spotkać. Jakby to było nasze pożegnanie. Jakby nigdy miała mnie nie odwiedzić. Bałem się, że to prawda. Że to nasz koniec.
̶  Pisz do mnie..
̶  I wysyłaj mi kartki świąteczne, ze zdjęciami. Nie zapomnij.
̶  Nawet jeśli to będą zdjęcia z super modelem, z którym planuję się spotykać?
̶  Nawet wtedy  ̶  zaśmiałem się, patrząc jak jej oczy szklą się od łez. Widziałem, że ta chwila wiele ją kosztuje, sam czułem się obrzydliwie.  ̶  Zadzwonię, jak będę na miejscu  ̶  obiecałem, przelotnie gładząc jej policzek.
̶  Tak  ̶  przytaknęła cicho, kiedy wyjmowałem bilet z plecaka.
̶  Na razie, mała  ̶  szepnąłem, całując ją w czoło i szybko się wycofałem. Szedłem jak na skazanie. No bo jak można zwyczajnie odejść, kiedy za plecami stoi prawdopodobnie największa miłość twojego życia? Wiedziała o mnie wszystko, znała mnie na wylot i mimo to akceptowała. Ona jedna wiedziała, jak mnie rozśmieszyć, jak się do mnie zwracać, co mnie denerwowało, a co nie. To ja byłem jej ostoją, pomagałem jej, kiedy świat walił jej się na głowę. A teraz ją zostawiałem...
    Poczułem, jak łapie mnie za łokieć, odwróciłem się, a ona bez zastanowienia wspięła się na palce i obejmując mnie za szyję, ucałowała moje usta. Po dwunastu latach użerania się z jej obślizgłymi facetami i udawania, że w ogóle mnie nie pociąga, dostałem to, czego tak naprawdę pragnąłem.
̶  Kocham cię, nie zapomnij o mnie  ̶  mruknęła, przez łzy, po czym szybko odeszła i już jej nie było. Nasz pierwszy pocałunek okazał się być dziesięcioma sekundami szczęścia, tuż przed długim, bolesnym rozstaniem.

piątek, 26 lutego 2016

Mentrix - Opowiadanie kwalifikacyjne

5 listopada 2009 r.
– To tutaj? – spytała Macia Snow, wpatrując się w ponury budynek za szybami samochodu. Niepomalowany, w niektórych miejscach odpadały cegły, a w oknach kraty. Sprawiał wrażenie opuszczonego, nikt nie wyglądał zaciekawiony przez szybę, na podwórzu nie było żywej duszy. Tylko psy ujadały na łańcuchach, gotowe do pościgu, gdyby komukolwiek przyszła na myśl ucieczka. Stary dwór rodziny Weishauptów, w którym mieścił się teraz Szpital Psychiatryczny im. Alberta Maslowa, lata swej świetlności miał już dawno za sobą.  Zegar na wieży przyłączonej do budynku wybił osiemnastą.
Marcia ocknęła się z zamyślenia, przenosząc wzrok na zachodzące słońce. Nawet jego ciepły blask niczego nie zmieniał, dworek wciąż pozostawał upiorny. Niedługo będzie ciemno, a w ciemności łatwiej ukryć dowody. Wybrała sobie beznadziejny czas na śledztwo.
– Aż ciężko uwierzyć, że ludzie mają leczyć swoje zdrowie psychiczne w takim miejscu – odpowiedzi Gilberta towarzyszył szelest kartek. Znów przegląda akty sprawy, cholerny perfekcjonista. Najchętniej wkułby to wszystko na pamięć. Przewraca stronę, odgarniając z oczu czarną grzywkę. Wzdycha ciężko, zatrzaskując teczkę.
– Tu nic więcej nie ma. Pora porozmawiać z dyrektorem – mężczyzna nie miał najmniejszej ochoty wchodzić do tego budynku. Lecz praca to praca, dostajesz zadanie - trzeba je wykonać. Tym bardziej, że liczba zaginionych wciąż wzrasta.
– W porządku – mruknęła Marcia, wysiadając z samochodu i sprawdzając swoje wyposażanie. Pistolet jest, sztylet ukryty w bucie, mikrofon w kolczyku włączony. Wszystko na swoim miejscu. Kątem oka spojrzała na Gilberta, zaciągającego się papierosem. Nigdy nie lubiła tego nawyku, zapach mógł zdradzić ich położenie. Kiedyś mu to wytknie, ale nie teraz. W tej sytuacji nie zamierzali się ukrywać, tylko wejść z nakazem przeszukania i porozmawiać z dyrektorem placówki.
Paru agentów FBI już odwiedzało to miejsce. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy zaginęło sporo ludzi, dziwnym trafem wszyscy niedawno ukończyli leczenie w tym szpitalu psychiatrycznym. Rodziny nie miały pojęcia, co się stało, krewni wydawali się inni, ale zdrowi, gdy wracali z terapii. Cóż z tego, skoro większość znikała po kilku dniach? Ślady prowadziły więc do tego budynku, lecz w środku nie było żadnych wskazówek. Z raportów wynikało tylko, że dyrektor placówki był dziwny, ale niekarany. Agencja nic na nich nie miała. A ciał dotąd nie odnaleziono.
– Agent Fernandes i agentka Snow, FBI – mruknął Gilbert, machając odznaką przed oczami strażnika. Czarny kapelusz z rondem i ciemny płaszcz były jego tarczą, z którą się nigdy nie rozstawał. Onieśmielały i sprawiały, że nawet przestępcy próbowali zachować dystans i uniknąć przeszywającego wzroku granatowych tęczówek.
– Mieliśmy umówione spotkanie z Aratielem Mendez – wyjaśniła Marcia, wysuwając się przed wspólnika. Zmierzyła strażnika wzrokiem. Przez chwilę na jego twarzy była widoczna dezorientacja, ale chwilę później pojawił się uśmiech. Zdecydowanie zbyt szeroki. Brązowe oczy lśniły, miała wrażenie, że widziała w ich ogień.
– Ależ oczywiście. Pan dyrektor państwa oczekuje. Życzymy miłego pobytu w naszej placówce – ukłonił się szyderczo, otwierając wielką bramę. Wykonana z brązu zdawała się stanowić część muru, który otaczał szpital. Bez odpowiedniego sprzętu nie do pokonania.
Przekroczyła próg, rozglądając się uważnie dookoła. Drzewa pozbawione liści wytyczały ścieżkę do głównego wejścia, po prawej stronie stały dwa samochody z nazwą szpitala. Wszystko miało barwę szarości, zlewało się ze sobą, wprawiało w otumanienie i zaniepokojenie. Atmosfera z pewnością nieodpowiednia, jeśli chciałeś leczyć ludzi chorych psychicznie.
– Nie podoba mi się tutaj. Trzeba było umówić się na inną godzinę – mruknął cicho Gilbert. Jego ręka automatycznie powędrowała do kieszeni płaszcza, w której trzymał swój ukochany pistolet.
– Próbowałam, ale dyrektor powiedział, że tylko teraz ma chwilę. Nie mieliśmy czasu, aby prosić o pozwolenie na przesłuchanie z góry. Rozmowa musi wystarczyć – odpowiedziała kobieta, pukając do ciężkich, żelaznych drzwi. Kiedyś były ozdobione historią rodu założycielskiego, lecz rdza przeżarła metal i nic nie było widać.
Wrota otworzyły się z przeraźliwym skrzypieniem, zza nich wyłoniła się postać niskiej kobiety ubranej w strój pielęgniarki. Z lewej kieszeni fartucha wystawał paralizator.
Oczy Marcii zmrużyły się, gdy jej wzrok zatrzymał się na czerwonych plamach, widocznych na niegdyś białym materiale.
 – Czy to krew? Jak to pani wytłumaczy? – ostry głos przeciął powietrze. Pielęgniarka tylko się uśmiechnęła, pokazując braki w uzębieniu.
– Pacjent miał mały napad. Postanowił się zadźgać nożem, udało mu się zranić w brzuch, zdążyłam w ostatniej chwili.
– W takim razie dlaczego nie widzę tutaj innych pracowników, którzy pomagaliby pani z tą raną? Rana brzuszna jest bardzo poważna, jedna osoba sobie nie poradzi. Gdzie są inni? Dlaczego nie słyszę głosów?
– Och, to było przed godziną. Przenieśliśmy biedaka do podziemia. Nasz chirurg go zszywa. Po prostu nie zdążyłam się przebrać. Agentka spojrzał na nią nieufnie. Starsza kobieta wciąż uśmiechała się niewinnie, co sprawiało, że przypominała czarownicę z kreskówek, które w dzieciństwie oglądała dziewczyna.
– Krew chorego na ubraniu jest niezgodna z przepisami BHP – mruknął Gilbert, przechodząc obok kobiety i rozglądając się po holu. Pomalowane na biało ściany, odpadająca farba, drewniane krzesła. Wyraz nędzy i rozpaczy. Po prawej stronie znajdowały się lepiej zadbane drzwi z napisem ,,Dyrektor”. Mężczyzna podszedł do nich i otworzył bez pukania. Marcia przepchnęła się obok pielęgniarki i podbiegła do partnera. Jeśli chcieli zachować pozory kulturalnej rozmowy, nie powinni wchodzić bez zaproszenia. Na przesłuchanie nie mieli pozwolenia.
Gabinet był pusty. W powietrzu unosił się kurz, mnóstwo pyłu osiadło na jasnych meblach. Nie korzystano często z tego pomieszczenia, choć ktoś starał się to ukryć, stawiając na blacie biurka filiżanki i dzbanek. Przed nim stały dwa niewygodnie krzesła. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem przy wtórze chichotu pielęgniarki. Marcia przyrzekła sobie, że gdy będzie wychodzić, zamorduje kobietę wzrokiem.
– Panie Mendez! Tu FBI, chcieliśmy porozmawiać! – krzyknęła, kładąc dłoń na kaburze z bronią. Tak na wszelki wypadek.
– Witam, witam – rozległ się głos tuż przy jej uchu. Odwróciła się momentalnie, odbezpieczając broń. Stojący przed nią mężczyzna zachichotał. Według akt miał trzydzieści osiem lat, lecz trudno było określić, czy to prawda. Pasma szarych włosów spływały do bioder, gęsta grzywka zasłaniała górną połowę twarzy, szeroki uśmiech przerażał. Dyrektor był ubrany w szary płaszcz i czarny cylinder. Cały w kurzu i pyle.
– Popatrz, Gilbercie. Ktoś próbuje zabrać ci twój styl – zażartowała, starając się rozładować napięcie, które krążyło jej w żyłach. Czarnowłosy spiorunował ją wzrokiem, poprawiając kapelusz.
– Pan Aratiel Mendez? – spytał obrażony. – Mamy kilka pytań.
– Ach, siadajcie, siadajcie – zawołał śpiewnie mężczyzna, odsuwając krzesła i popychając na nie agentów, zanim zdążyli zaprotestować. Sam wskoczył na swój obrotowy fotel i okręcił się na nim parę razy, zanim położył łokcie na biurku, złączył ręce i oparł na nich głowę. Marcia zauważyła czarne paznokcie.
– Pytajcie, kochani, pytajcie – wyszczerzył się jeszcze bardziej. Marcia czuła się nieswojo. Zwykle widziała oczy swoich rozmówców, była mistrzem wyczytywania z nich emocji. A tutaj nie miała takiej możliwości.
– Jest pan już wprowadzony w sprawę. Od pięciu miesięcy giną ludzie. Tak się składa, że większość z ofiar to pańscy byli pacjenci. Gdy wracali do domu, nie przypominali już dawnych siebie. A potem znikali. Różni ludzie, z różnych części świata. Wszyscy leczyli się w tym budynku. Co pan na to?
– Moja droga, ja nic nie zrobiłem. Jestem tylko demonem karmiącym się cudzym szaleństwem – zachichotał, podnosząc wieczko dzbanka. Obłok pary wodnej uderzył go w twarz. – Herbatki?
– Nie, dziękujemy. Czy ma pan tu jakieś papiery, które potwierdziłyby pańskie
zdrowie psychiczne?
To wariat, tego Marcia była pewna. W takich sytuacjach nawet winni zachowują powagę. Mendez wyglądał, jakby nie zdawał sobie sprawę z problemu, w którym tkwił. Jak dostał pozwolenie na prowadzenie szpitalu psychiatrycznego? Że niby wariat wariata zrozumie? Nie mógł być sprawcą zaginięć, do tego potrzeba było wielkiego sprytu i niezwykłego umysłu, którego ten człowiek nie posiadał.
Dyrektor otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale przewał mu dzwonek telefonu.
– Przepraszam, muszę odebrać – mruknęła, widząc numer szefa na wyświetlaczu.
Gilbert włączył słuchawkę bezprzewodową, nie spuszczając wzroku z Mendeza. Będzie słyszał każde słowo, mogąc obserwować podejrzanego.
– Tak, szefie?
– Snow, Fernandes, zabierajcie się stamtąd. Natychmiast. Nie ważne, co teraz robicie. – Co się stało?
– Richwood, Jonson i Ramirez wybrali się do tego psychiatryka przed wami, jakiś tydzień temu. To dzięki nim mamy jakiekolwiek informacje o nim. Rozmawiali z dyrektorem, przeszukali budynek, nic nie znaleźli. Ale wrócili jacyś dziwni. A teraz ich znaleźliśmy – przerwał na chwilę, chcąc się uspokoić.
– Szefie? – spytała niepewnie. Uśmiech na twarzy Mendeza wciąż się poszerzał.
– Jonson i Ramirez pozabijali się nawzajem. Richwood popełniła samobójstwo. Coś jest nie tak. Natychmiast wracajcie. Zanim będzie za późno.
Rozłączyła się, zrywając z krzesła. Gilbert wyciągnął pistolet, odbezpieczając go.
– My się już będziemy zbierać, panie Mendez. Dziękujemy za rozmowę – rzuciła, powoli wycofując się do drzwi.
– Och, na pewno nie chcecie zostać? – dyrektor podniósł się zwinnie, pojawiając się kilka centymetrów przed lufą Gilberta. Agent otworzył usta, gdy rozległ się kobiecy krzyk. Spojrzał niepewnie na Marcie. Kobieta zaklęła, wyciągając broń i mierząc w siwowłosego.
– Gilbert, sprawdź to! Ja go przypilnuję.
Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Wypadł z gabinetu, drzwi walnęły o futrynę. Marcia spojrzała za nim z niepokojem. Jeden z nich musiał pilnować dyrektora. Gilbert miał większe doświadczenie w terenie, po prostu był dużo lepszy od kobiety, choć jego wygląd i spokojne spojrzenie mogły mylić. Poradzi sobie.
– Pani Snow?
Łagodny głos dyrektora zwrócił jej uwagę. Wciąż stał na swoim miejscu, przypatrując jej się uważnie. Potem poczuła, że coś jest nie tak. Ręce zaczęły jej się trząść, pistolet upadł na podłogę. Przynajmniej nie wypalił. Sparaliżowana patrzyła na broń, gdy dyrektor pojawił się tuż za nią. Odwróciła się powoli, czując, jak drżą jej nogi, a ręce odmawiają współpracy.
– Trzeba było uwierzyć. Przecież powiedziałem wam prawdę. Odrobinę zgłodniałem.
Światło zgasło. Neonowozielone oczy rozbłysły w ciemności.
***
Biegła, jej kroki rozbrzmiewały w wąskich uliczkach. Z trudem łapała oddech, potykając się o własne stopy. Co chwilę obracała się za siebie, szukając śladu pogoni. Nic nie było widać.
Ale one tam były. Wiedziała to. Cienie podążały za nią na każdym kroku. A w nocy stawały się bardziej śmiałe. Czuła ich oddech na skórze, ich jęki i lamenty.
Zmarli nie wybaczają tym, którzy pozbawili ich życia, nawet, jeśli na to
zasługiwali.
Nie masz po co żyć, przecież wszystkich zabijemy. Gilberta, twojego szefa, twoich przyjaciół. To będzie piękne…
Krew, szkarłat, ulice spływające rzekami purpury…
Sama chcesz zabić, prawda?
Odgłos upadającego, martwego ciała? Znasz piękniejszą muzykę?
Możesz nas uciszyć…
Przecież wiesz, jak to zrobić…
Upadła.
Kot siedzący na śmietniku patrzył na nią neonowymi, zielonymi oczami. Z przyjemnością.
Kobiecy krzyk rozdarł nocną ciszę Nowego Orleanu.
Tu spoczywa Marcia Snow, zasłużona agentka FBI,
Popełniła samobójstwo 7 listopada 2009 r.
Choć z innymi walczyłaś, swoim demonom rady nie dałaś.
Sit tibi terra levis!*


*Niech ci ziemia lekką będzie!


***
Oceny:

1. Język 8/10 (Emocje, emocje, emocje - a raczej brak ich opisów)
2. Pomysł 10 /10 (Pierwszy raz się spotykam z czymś takim i podobało mi się)
3. Ortografia i gramatyka 10 /10 (To konik Arcanum, ja się nie znam)
4. Prowadzenie akcji 10/10 (Zwarta i żwawa ale krótka)
5. Czy powinien/powinna dołączyć do projektu? (Jestem na TAK. Podoba mi się twój styl i pomysł.)
6. Subiektywna ocena opowiadania: Bardzo mi się spodobało i mam nadzieję zobaczyć więcej twych pomysłów)

Varii

1. Język 10/10 (Piszesz bardzo dobrze, używasz odpowiednich słów, nie mam zastrzeżeń)
2. Pomysł 10/10 (To było genialne. Pomysł przemyślany od początku do końca. Brawo)
3. Ortografia i gramatyka 9/10 (Praktycznie nie mam się do czego przyczepić. Zauważyłam dwa czy trzy zbędne przecinki i napisałaś "akty" zamiast "akta" ale to taka drobna literówka)
4. Prowadzenie akcji 10/10 (Szybka ciekawa akcja od początku do końca)
5. Czy powinien/powinna dołączyć do projektu? TAK (Oczywiście widzę Ciebie w naszej ekipie. Nie ma innej opcji :D)
6. Subiektywna ocena opowiadania: Bardzo mi się podobało. Cały czas trzymało w napięciu. Oby tak dalej :)

Arcanum Felis

1. Język 10/10 (Czytało mi się bardzo dobrze, raczej nie mam nic do zarzucenia)
2. Pomysł 10/10 (Pomysł genialny, bardzo mi się spodobało)
3. Ortografia i gramatyka 9/10 (Znalazłam dwie literówki, na początku Macia i potem te akta)
4. Prowadzenie akcji 10/10 (Interesująco i błyskawicznie. Poczytałabym więcej! )
5. Czy powinien/powinna dołączyć do projektu? TAK
6. Subiektywna ocena opowiadania: Podoba mi się, nawet bardzo. Ale jakbym mogła się nie zachwycić takim opowiadaniem?)

Bianka

39/40

Opowiadanie nie podlega ocenie czytelników, ale możecie dodawać swoje propozycje tematów.

czwartek, 25 lutego 2016

UWAGA!


ZMIANY ORGANIZACYJNE!


       Drogie autorki, drogi Fortisie, z dniem 27.02.1016r. (Sobota) wprowadzamy zmiany dotyczące opowiadań obowiązkowych. Czas na napisanie opowiadania wydłuży się z tygodnia do dwóch tygodni. Tematy również będą wybierane na dwa tygodnie. Zmiany te spowodowane są zgłaszanym mi często przez autorów brakiem czasu. 
        Życzę wam owocnej pracy i weny do pisania opowiadań.

W imieniu Ekipy Projektu
Varii

P.S. Proszę o umieszczenie przez autorów w komentarzu informacji o zapoznaniu się ze zmianami. 

Pornografia - Pod osłoną mroku

Pod osłoną mroku

Obudziło go ciche pojękiwanie, dochodzące z pomieszczenia obok. Wyczulony na podobne dźwięki, od razu wstał z łóżka. Obrzucił brata pobieżnym spojrzeniem, sprawdzając czy ten wciąż śpi, po czym wszedł do pokoju matki, niemalże od razu padając na kolana. Kobieta leżała na ziemi z ręką wykręconą pod nienaturalnym kątem i mruczała pod nosem niezrozumiałe dla Viktora słowa. Chłopak zacisnął zęby, bo podobny widok zawsze wywoływał w nim identyczne emocje: niemoc i złość. Podniósł kobietę i położył ją z powrotem na przepoconej pościeli. Odgarnął jej zaniedbane włosy z twarzy i sięgnął po opakowanie leków, leżące na szafce nocnej.
— Połknij - powiedział w jej kierunku, ale kobieta nie zareagowała. Młody Callaghan westchnął więc i otworzył matce usta, następnie wkładając do środka dwie tabletki. - Zaraz będzie Ci lepiej.
Doskonale wiedział, że to kłamstwo. Nigdy nie będzie lepiej. Nawet, kiedy wydawało się, że osiągają jakieś postępy, wszystko wracało na swoje tory, zanim Viktor zdążyłby się pocieszyć wizją normalnego dorastania. Dlatego właśnie był taki wściekły; nie potrafił zrobić nic, co mogłoby ulżyć kobiecie w cierpieniu ani tym bardziej, by ułatwić życie młodszemu bratu. Z góry zostali skazani na porażkę.
Poczekał kilka minut aż kobieta zaśnie, po czym wrócił do salonu, gdzie na rozłożonej sofie spał razem ze Stweartem. Zamknął oczy, nie licząc już na sen. Za bardzo skupiony był na przysłuchiwaniu się nierównomiernemu oddechowi matki. Kiedy był młodszy, ten dźwięk koił nerwy, pozwalał na spokój, dodawał otuchy. Teraz, kiedy to on zajmował się rodziną, doprowadzało go to do szału. Noce zawsze były najgorsze, wżerały się głęboko pod powierzchnię i zamiast kolorowych snów, ofiarowywały jedynie nadprogramowe pokłady zdenerwowania.
Poranek nie różnił się niczym od tych, które dzielnie znosił przez ostatnie lata. Viktor bezszelestnie opuścił łóżko, żeby przygotować śniadanie. Odpalił papierosa, otworzył okno i zaczął smażyć jajecznicę, mając stuprocentową pewność, że nikt w tym mieszkaniu nie może już na nią patrzeć. Trudno. Nie był szczególnie utalentowanym kucharzem, więc musieli sobie radzić z przesolonymi jajkami. Mając przed oczami wizję głodowania i tak nikt nie oponował. Kiedy Stweart się obudził, bez słowa zabrał się za swoją porcję, a potem zniknął w łazience. W tym czasie Viktor zajrzał do matki, a jako że ta spała, szczerze liczył, że taki stan utrzyma się aż do popołudnia.
Całe sobotnie przedpołudnie spędził w warsztacie. Milczący i wielki jak dąb, zajmował sporą część garażu, a kiedy wcisnęło się tam jeszcze samochód, trudno było się poruszyć. Majstrował przy silniku starego Mercedesa, a później reperował części, które przyniósł mu klient, żeby o czternastej móc urwać się z pracy. Roboczy strój zamienił na czarny podkoszulek i ciemne jeansy, po czym wsiadł na motocykl i opuścił dzielnicę. I to był jeden z tych niewielu momentów, kiedy czuł się wolny. Nie było zobowiązań, nie było rodziny, nie było rachunków do zapłacenia ani wymiocin do posprzątania. Miał tylko wiatr szumiący w uszach, ryk maszyny i tę palącą potrzebę ucieczki z tego miasta. Zamiast jednak uciekać, zaparkował przed sklepem spożywczym. Wszedł do środka i zaczął pakować najpotrzebniejsze produkty, pozwalając sobie na drobną przyjemność w postaci czteropaku piwa.
I wtedy właśnie zadzwonił telefon.
To nigdy nie oznaczało nic dobrego. Nie miał bliskich znajomych, którzy chcieliby z nim poplotkować, właściciel mieszkania posiadał zwyczaj pojawiania się przed ich drzwiami, a na komórkę dla brata zwyczajnie nie było go stać. I o ile nikt nie próbował wcisnąć mu nowej, ciekawszej oferty, telefon zawsze równał się kłopotom. Viktor odebrał, mruknął coś cicho, a potem rozłączył się i zostawiając koszyk z zakupami na środku sklepu, wybiegł z pomieszczenia. Odpalił sinik i z piskiem opon ruszył przed siebie, większość skrzyżowań pokonując na czerwonym świetle. Przeklinał w duchu wszystko i wszystkich, rzucał mięsem na cały świat, a knykcie bielały mu od siły, jaką wkładał w utrzymanie kierownicy w odpowiedniej pozycji.
Po dojechaniu na miejsce wcale nie było lepiej. Wybuchowy temperament i złość pulsująca mu w żyłach sprawiały, że nikt nie chciał udostępnić mu potrzebnych informacji, co jedynie irytowało go jeszcze bardziej. Był w błędnym kole i gdyby nie przysadzista kobieta o męskich rysach twarzy, pewnie tkwiłby przy recepcji do Wielkanocy. Ruszył na trzecie piętro i jak burza wpadł do pokoju z numerem siedemnaście. W środku znajdowały się trzy osoby. Jego matka leżała nieprzytomna na łóżku, brat siedział skulony na krześle, a niski, łysiejący mężczyzna ubrany w biały kitel, śledził wzrokiem kartę wiszącą przy metalowej ramie. Gdy tylko Stweart zobaczył, kto wparował do sali, poderwał się z miejsca i wtulił się w ciało brata. Lekarz natomiast obrzucił go uważnym spojrzeniem, poprawiając krzywe okulary.
— Co z moją mamą? - zapytał Viktor, próbując uspokoić kołaczące mu w piersi serce. To jednak uparło się, by tłuc jak szalone, by dręczyć go złymi przeczuciami i wprawiać z zdenerwowanie.
— Podcięła sobie żyły - odpowiedział po chwili mężczyzna, drapiąc się po podbródku. - Miała o tyle szczęście, że pański brat znalazł ją, zanim było za późno.
Viktor obrzucił spojrzeniem Stwearta, który drżał cały, łkając cicho, po czym podziękował lekarzowi i wyrzucił z siebie kilka przekleństw, na które nikt nie zareagował. Był jednocześnie wściekły i cholernie zmęczony. Nie miał siły przechodzić przez to po raz kolejny. Nie teraz, kiedy obiecała mu, że jest lepiej, że niedługo podniesie się z łóżka, pójdzie do pracy, że zajmie się w końcu swoimi dziećmi. Zamiast tego znów byli w szpitalu, odrobinę starsi niż poprzednio, bardziej świadomi, wycieńczeni odpowiedzialnością.
Kilka godzin później, po odwiezieniu brata do domu i spaleniu paczki papierosów, znów stał w tej sali i przypatrywał się matce. Tym razem jednak była przytomna. Wpatrywała się w niego smutnym spojrzeniem, jakby zrobiono jej krzywdę i zaciskała zęby na dolnej wardze. Viktor zaś próbował opanować drżenie rąk. Ciało zupełnie nie chciało go słuchać, jakby przestał nad nim panować. W głowie miał kompletny mętlik i nic nie było na właściwym miejscu. Znów się rozsypali. I jak on, do cholery, ma ich ponownie poskładać?
Zaczął chodzić po pomieszczeniu, palce wszczepił we włosy i oddychał ciężko jak maratończyk po skończonym biegu. Co jakiś czas spoglądał na matkę, głównie jednak unikając kontaktu wzrokowego. Oblizał spierzchnięte usta i wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, któremu najbliżej było pewnie do żałosnego jęku. Zadziałało to jak trybik. Już się nie hamował, nie próbował kryć za fasadami i maskami, nie trudził się, by zachować spokój. Zacisnął dłonie na metalowym stelażu łóżka i wbił spojrzenie w wychudzoną, zniszczoną twarz matki.
— Dlaczego? - wyrzucił z siebie cicho, doskonale wiedząc, że kobieta go usłyszy. Mógłby szeptać, a ta i tak doskonale wiedziałaby, o co zapyta. - Dlaczego, kurwa, znów mi to robisz?
Nie odezwała się. Nie wypowiedziała słowa, mimo że czekał cierpliwie aż w końcu cokolwiek mu wyjaśni, cokolwiek powie, załagodzi sytuację albo chociaż zrzuci na niego ciężar swoich myśli. Ta jednak postanowiła milczeć i wpatrywać się w niego, jakby miał z tych oczu wyczytać wszystkie odpowiedzi. Ale nie mógł, bo były puste, opuszczone jak zamknięta fabryka śrubek za miastem. A to tylko bardziej Viktora załamywało. Skulił ramiona, co wcale nie sprawiło, że wyglądał na mniejszego i poczuł pieczenie w kącikach oczu. Przetarł je szybko przedramieniem, bo wydało mu się to niewiarygodnie żałosne i poniżające. A na to nie mógł sobie pozwolić, nie w towarzystwie kogoś, kto sprawił, że znalazł się w tak nędznym położeniu.
— Nie masz pojęcia, co muszę robić, żeby jakoś utrzymać tę rodzinę - powiedział przez zaciśnięte zęby, głosem tak słabym, że ledwo go poznał. - Ja już nie mam siły, rozumiesz? Nie mam siły, żeby się tobą zajmować, żeby zajmować się Stweartem, żeby się uczyć i pracować.
Obszedł łóżko i opadł na krzesło, łokcie opierając o twardy materac. Twarz schował w dłoniach i przez chwilę milczał, wsłuchując się w ich nierówne oddechy. Przełknął głośno ślinę i pokręcił z niedowierzaniem głową, bo dotarło do niego, że cokolwiek by nie powiedział, jego sytuacja i tak nie ulegnie poprawie. Wzniósł oczy ku niebu, pierwszy raz w życiu chcąc, by było tam coś więcej. Tyle, że nie było. Liczyć mógł tylko na siebie. To jedyna lekcja, jaką zafundowała mu matka.
— Czasem mam ochotę cię zabić - mruknął pod nosem. Kobieta nawet nie zareagowała. Wciąż tępo wpatrywała się w twarz syna, jakby ten mówił w niezrozumiałym dla niej języku. - Zatłuc cię na śmierć jak psa i mieć święty spokój. Wiesz, jak to, kurwa, jest, kiedy w nocy zamiast spać, musisz słuchać czy ktoś oddycha, czy nie krztusi się własnymi rzygami, czy nie dusi się poduszką? - Prychnął wściekły, zaciskając dłonie w pięści. Blady jak ściana, ze ściągniętymi brwiami, srogimi rysami twarzy i morderczym spojrzeniem wyglądał groźniej niż zwykle. - Kazałaś mi dorosnąć - zakończył z wyrzutem, a głos miał tak beznamiętny i pusty, jak oczy matki. Liczył jedynie, że ukryje te słowa pod osłoną nocy, że nikt nie zostanie świadkiem jego nienaturalnej słabości. Przez tę krótką chwilę chciał szczerze wierzyć, że mrok panujący w szpitalnej sali numer siedemnaście, pochłonie i trochę jego własnej ciemności.
Witam się grzecznie!


poniedziałek, 22 lutego 2016

Dora Parkinson - Opowiadanie kwalifikacyjne

Szpital Psychiatryczny
Katherine
- Otworzyłam oczy i wbiłam wzrok w ciepły, zielonkawy sufit nad moim łóżkiem. Nie byłam sobą. Miałam wrażenie, jakby moje serce nie biło, tlen nie był mi potrzebny, a wszelkie uczucia, wspomnienia i zasady zniknęły. Nie było mnie, było tylko moje ciało i ona. Nigdy wcześniej jej nie widziałam. Słyszałam ją, czułam jej oddech na karku i dotyk na ramionach, ale nigdy nie mogłam jej ujrzeć. Tak długo, jak długo była niezauważalna, nie musiałam w nią wierzyć. Żyłam z dnia na dzień, między przyjaciółmi, z moim mężem, co jakiś czas zatracając się w jej obrzydliwych podszeptywaniach.
- Co mówiła?
- Zwykle kłamała. Łapała mnie za rękę, tak jak robiła to w dzieciństwie, kiedy obie chowałyśmy się pod łóżkiem w strachu przed wściekłym ojcem, bo wiedziała, że wtedy jej pozwolę.
- Na co?
- Broniłam się przed nią. Czasami, kiedy ją słyszałam, zaczynałam się śmiać. Śmiech ją odstraszał. Innym razem prosiłam mojego męża do tańca. Łapałam się wszystkiego, byleby nie mogła motać mi w myślach. Jednak był chwile, kiedy nie miałam sił się bronić i wtedy pozwalała sobie na wiele, wiele kłamstw.
- Czego one dotyczyły?- pyta doktor Kirschner, uważnie notując każde słowo, które wypowiadam. Jego ręka drży nad zielonym notesem, który do tej pory, po każdej sesji był zwykle pusty. Dzisiaj mam wrażenie, jakby miało zabraknąć mu kartek. Zerkam ponad jego ramieniem, na przeszkloną ścianę sali i spoglądam w twarz mojego męża. Stoi na korytarzu, w towarzystwie młodej lekarki, która tłumaczy mu, co się aktualnie dzieje. Jak oni to nazywają? Przełomem w procesie leczenia? Dniem kulminacyjnym? Jestem pewna, że on, tak samo jak ja, nie rozumie ani jednego słowa z tego lekarskiego żargonu. Zaciskam dłonie na oparciach krzesła i znów patrzę na podnieconego moją opowieścią doktora.
- Bena- odpowiadam, bez owijania w bawełnę.- Mojego męża. Mówiła, że mnie nie kocha, że zdradza mnie ze swoją asystentką, że codziennie wraca późno do domu, bo spędza długie godziny w pokojach hotelowych- wyjawiam, patrząc uparcie na szary blat stołu, pomiędzy mną i lekarzem psychiatrą.- Szeptała, że nigdy nie będę z nim szczęśliwa.
- Miała rację?- pyta, a ja spoglądam na Bena. Jesteśmy małżeństwem osiem lat. Kupiliśmy razem dwa domy, mieszkaliśmy w trzech wynajętych mieszkaniach, raz nawet pracowaliśmy w jednej firmie. Odwiedziliśmy siedem krajów- jeden każdego lata. Tego lata niestety nie zdążyliśmy nigdzie pojechać.
- Nie.
- Dlaczego więc go śledziłaś?
- Była przekonująca- odpowiadam, przechylając głowę na bok.- Śmiała się z moich życiowych wyborów, oskarżała o wszelkie zło, które ją spotkało. Na każdym kroku udowadniała mi, że moje życie nie ma sensu. Mówiła nawet, że beze mni wszystkim byłoby lepiej, a już zwłaszcza Benowi- wyjawiam, a ogromna gula narasta w moim gardle.- Mówiła, że mógł ułożyć sobie życie z swoją byłą żoną. Odebrałam jej go, sprawiłam, że stała się żałosna, odebrałam sens jej życiu. Zniszczyłam ją, samolubnie pragnąć mieć go dla siebie. Mówiła, że to ja...- urywam, odwracając głowę i zaciskając mocno powieki, chcąc powstrzymać pchające się na światło dzienne łzy. Nie chcę płakać, nie mogę płakać, nie chcę aby wiedziała, że wygrała. Nie chcę, aby wiedziała, że cierpię.
- Że to ty ją zabiłaś?- pyta ostrożnie doktor Kirschner, a ja otwieram oczy i biorę głęboki wdech przez nos i znów na niego spoglądam.
- Mówiła, że na niego nie zasłużyłam. Nazywała mnie dziwką, potworem, który zamordował niewinną kobietę. Mówiła, że nasz ojciec zwariował przeze mnie, a teraz ja zwariuję przez nią. Chciała mnie ukarać.
- Ukarać? Za co?
- Chciała, abym dostała to, na co zasłużyłam- kontynuuję, ignorując jego pytanie.- Popychała mnie do tego każdego dnia. Kiedy kroiłam warzywa, sprawiała, że nóż w mojej ręce wydawał się cięższy, a kiedy wychodziłam z domu, zawsze wybierałam drogę przez niezabezpieczone tory.
- Kiedy zrozumiałaś, że dzieje się z tobą coś niepokojącego?
- Kiedy jakiś bezdomny ściągnął mnie z torów, na których za kilka minut miał pojawić się pociąg- odpowiadam, zgodnie z prawdą.- Nie pamiętałam kiedy i dlaczego się na nich położyłam, ale omal wtedy nie zginęłam- dodaję, wzruszając ramionami.
- Co się stało tamtego dnia, w pociągu?
- Wtedy pierwszy raz ją zobaczyłam- odpowiadam, mocno wbijając paznokcie we wnętrza moich dłoni.- Jechałam do domu, po odwiedzinach u mojego ojca. Siedziała dwa miejsca przede mną, bokiem, ale mogłam ją rozpoznać. Miała tą maleńką ranę na lewym policzku. Rozpoznałam ją. Sama ją jej zrobiłam, jak miałyśmy po siedem lat. Niechcący przecięłam ją ostrzem cyrkla. Uśmiechała się, jakby rozmawiała z mężczyzną siedzącym obok, ale on czytał gazetę i wydawał się jej nie widzieć. Wołałam ją, ale nie odpowiadała. Po prostu się śmiała, a mój gniew wzrastał z sekundy, na sekundę. Zawsze to robiła. Ignorowała mnie, aby mnie zdenerwować.
- Co sie wtedy stało?- pyta doktor, a ja patrzę na niego, zagryzając mocno wargi. Muszę wyznać mu prawdę, bo może jest tak cudowny, jak opowiadała mi pielęgniarka i pomoże mi w przejściu tego piekła, do którego trafiłam już wiele tygodni temu? Być może jest w stanie wytłumaczyć to, co się dzieje w mojej głowie? Może naprawdę jestem chora? Może cierpię na traumę, z powodu mojego trudnego dzieciństwa? A może przejęłam chorobę w genach, po ojcu? Może Cathy naprawdę nie żyje, a jej obecność w moim życiu jest tylko chwilowa i to właśnie doktor Kirschner zmusi ją do odejścia?
- Nigdy cię nie opuszczę- syczy tuż nad moich uchem, a jej obleśne ręce zaplatają się wokół mnie. Zamykam oczy i wstrzymuję oddech, chcąc aby zniknęła.- Już zawsze tutaj będę- szepcze, tym razem do drugiego ucha, a ja drgam, wydając cichy jęk.- A ty nigdy ze mną nie wygrasz, tak jak w dzieciństwie nie mogłaś mnie prześcignąć, pamiętasz?- pyta, a ja otwieram szeroko oczy. Doktor Kirschner wciąż siedzi naprzeciwko mnie, ale nie mogę usłyszeć, co mówi. Widzę, jak jego usta się poruszają, a brwi ściągają w wyrazie zaniepokojenia. Nie dociera do mnie nic, oprócz obrzydliwego głosu mojej siostry bliźniaczki.- Już nigdy cię stąd nie wypuszczą- mówi, przesuwając dłońmi wzdłuż moich ramion.- Nie wrócisz do Bena, a on przestanie cię odwiedzać- syczy, a ja patrzę w stronę mojego męża. Stoi za szybą, niewzruszony tym, co się ze mną dzieje. Zniecierpliwiony, zerka na zegarek, jakby był tutaj z przymusu.- Widzisz? Już do niego dzwoniła. Teraz spotykają się w waszym domu. Śpi z nią w waszym łóżku. Pozwala jej nosić twoje ubrania, podnieca go to. Mówi do niej twoim imieniem, a ona mu na to pozwala, udając niezrównoważoną psychicznie. Bawisz ich- przekonuje mnie Cathy, a ja pozwalam, aby pojedyncza łza spłynęła po moim policzku i znów zaciskam powieki. Kręcę głową na boki, jakbym mogła w ten sposób ją od siebie odgonić. Jakbym mogła się jej pozbyć i dłużej jej nie słyszeć. Tak, jak małe dzieci, które zasłaniają twarz dłońmi, aby zniknąć.- Jesteś żałosna. Powinnaś zniknąć z jego życia, zanim skończy tak, jak ja. Zabiłaś mnie, Katherine. Zabrałaś mi wszystko, co mi się należało- warczy, pociągając za moje włosy i odchylając moją głowę do tyłu.- Mój dom- wyrzuca mi, mocniej zaciskając palce na moich włosach.- Moją pracę- drugą dłoń zaciska na moim gardle, a ja staram się ją odepchnąć. Nic z tego, jest ode mnie silniejsza.- Mojego męża, ojca, mamę, całe moje życie!- wrzeszczy, a ja zaczynam szlochać.
- Nie, nie, nie, nie- powtarzam, jak mantrę, modląc się w myślach, aby zniknęła.
- Powinnaś się zabić- szepcze, znów pochylając się nad moim uchem, po czym popycha mnie na podłogę. Padam na kolana.
- Odejdź! Odejdź! Odejdź!- krzyczę, a ona śmieje się w niebo głosy.- Nienawidzę cię! Nienawidzę, słyszysz?! Nienawidzę cię!- krzyczę, patrząc w jej twarz i uderzając dłońmi o podłogę z całych sił. Ból, który promieniuje na całe moje ciało sprawia, że mój gniew narasta.- Odejdź!- krzyczę, a ona poważnieje i ostrożnie do mnie podchodzi. Cofam się pod ścianę i kręcę głową na boki, bojąc się, że znów zrobi mi krzywdę.- Nie, nie podchodź. Zostaw mnie!- błagam ją przez łzy i ukrywam twarz w dłoniach, kołysząc się w przód i w tył. Pada przede mną na kolana, drżącą dłonią odgarnia moje włosy i łapiąc mnie delikatnie za podbródek zmusza, abym na nią spojrzała.
- Kochanie- szepcze, głosem trzęsącym się od emocji. Biorę nagły haust powietrza i wydaję z siebie cichy jęk.- Już dobrze- mruczy nad moim uchem, mocno trzymając mnie w ramionach i kołysząc się razem ze mną.- Jestem tutaj. Kocham cię. Bez względu na wszystko. Kocham cię- powtarza, a ja szlocham, nie mogąc dłużej znieść bólu, który ogarnia całe moja ciało, całą moją duszę. Umieram. Umieram. Chcę umrzeć.

Ben
Młoda lekarka, najwyraźniej zafascynowana tym, co dzieje się z moją małżonką, żwawo opowiada mi o wynikach badań, lekarstwach, które jej podała i ich działaniu, a jedyne o czym mogę myśleć, to Katherine, siedząca w pokoju za szybą. Doktor Kirschner, który zajmuje się jej sprawą od samego początku, zadaje jej skromne, ostrożne pytania, pozwalając, aby to ona nadawała tempa ich rozmowie. Mogę go słyszeć, mogę również słyszeć ją i każde słowo, które wypowiada, łamie mi serce. Kocham ją, odkąd tylko spotkaliśmy się po raz pierwszy, w barze mojej siostry. Kocham ją całym sobą, całym swoim sercem, całą duszą i nigdy bym jej nie zdradził. Nigdy nie zrobiłbym niczego, co mogłoby zranić jej uczucia.
A ona oszalała. I to moja wina, wiem to.
Kiedy doktor zadaje to kluczowe pytanie, Katherine milknie. Ja wiem co się stało. Moja żona rzuciła się na obcą kobietę, powaliła ją na ziemię i uderzała jej głową o podłogę pociągu tak długo, aż zobaczyła lejącą się krew. Pamiętam jej obłąkany wyraz twarzy, kiedy lekarze zabierali ją z pociągu, a ona błagała mnie, abym uwierzył, że to była jej siostra, Cathy.
Patrzę jak zamyka oczy, a jej głowa odchyla się do tyłu. Następnie sięga rękoma do swojej szyi, zaczyna się dusić i ostatecznie pada na kolana. Dopadam do drzwi, a młoda lekarka próbuje mnie powstrzymać.
- To moja żona!- warczę i odpycham ją, aby ostatecznie wejść do sali. Doktor Kirschner głośno nawołuje Katherine do porządku, próbuje przekonać, że jest w szpitalu, że jest bezpieczna, ale to nie działa. Mocno uderzając o podłogę rękoma płacze i krzyczy, jakby traciła rozum. Nie widzę tego po raz pierwszy. Zanim trafiła do szpitala, przed wypadkiem, którego była sprawczynią, miewała takie ataki przynajmniej raz w miesiącu. Nigdy jednak nie powiedziała mi, czym były spowodowane, a ja nie pytałem, polegając na słowach lekarzy, że antybiotyki wszystko załatwią. Nie załatwiły.- Kochanie- szepczę, robiąc maleńki krok w jej stronę. Cofa się pod ścianę i błaga, abym się nie zbliżał. Nienawidzi mnie, tak mówi, ale ja wiem, że to nieprawda. A nawet jeśli, to ma do tego prawo.- Katherine- szepczę, upadając przed nią na kolana i delikatnie odgarniając jej włosy. Patrzy na mnie, zalana łzami i płytko oddycha, rozglądając się dookoła. Przytulam ją. Trzymam ją w ramionach tak mocno, jak nigdy dotąd, bojąc się, że ktoś mi ją odbierze. Nie mogę bez niej żyć. Nie mogę jej stracić. Nie mogę pozwolić, aby oszalała.
- Już dobrze, kocham cię. Bez względu na wszystko. Kocham cię- zapewniam ją, kołysząc ją w ramionach, jak małe, przestraszone dziecko. Taka właśnie jest. Przerażona, odkąd tylko jej siostrę pochłonęły płomienie. A moim zadaniem było wyciągnięcie jej z tej spirali cierpienia i obwiniania się. Nie zrobiłem tego. Wolałem udawać, że jest silna, że brak kontaktu z Cathy pomoże jej przejść przez żałobę. Uwierzyłem w pozory, które stwarzała każdego dnia. Pozwoliłem jej oszaleć z cierpienia, jakie wyżerało ją od środka przez wiele lat.

- Tak, to twoja wina- słyszę tuż na duchem i mocno zaciskam powieki.- Pozwoliłeś jej uwierzyć, że mnie zabiła. Teraz sam powinieneś się zabić- szepcze do mojego ucha Cathy i kładzie głowę na moim ramieniu. 


***

UWAGA! OPOWIADANIE NIE PODLEGA OCENIE CZYTELNIKÓW
ALE MOŻECIE DODAWAĆ KOMENTARZE I PROPOZYCJE TEMATÓW.

1. Język 8/10 (Znalazłam powtórzenia i ogromny błąd - antybiotyki są lekami na bakteryjne zakażenia, psychiatrzy zapisują psychotropy. Styl jest dobry.)
2. Pomysł 10/10 (Podoba mi się pomysł, może nie jest aż tak oryginalny, jednak bardzo mi się spodobało)
3. Ortografia i gramatyka 9/10 (Małe literówki, więcej nie zauważyłam, pod tym względem opieraj się na Arcanum )
4. Prowadzenie akcji 10/10 (Płynnie się czytało, chodź jeszcze troszkę brakowało mi więcej emocji)
5. Czy powinien/powinna dołączyć do projektu? TAK (Piszesz bardzo dobrze :) )
6. Subiektywna ocena opowiadania: Podobało mi się, mimo tego że jak na sytuację opisy emocji były zbyt ubogie)

37/40

Varii

1. Język 9/10 (Pod względem językowym jest bardzo dobrze, chociaż zauważyłam powtórzenia) 
2. Pomysł 10/10 (Zaskoczyłaś mnie. Bardzo fajny pomysł wszystko przemyślane i spójne) 
3. Ortografia i gramatyka 7/10 (Kilka literek uciekło, zauważyłam brak przecinków i zły zapis dialogów po wypowiedzi powinnaś robić spację, poza tym zamiast dywiz półpauzy) 
4. Prowadzenie akcji 10/10 (Brawo to było świetne! Szybka akcja, ciekawe opisy emocji)
5. Czy powinien/powinna dołączyć do projektu? TAK (Piszesz bardzo dobrze i mam nadzieję, że do nas dołączysz)
6. Subiektywna ocena opowiadania: Genialne jestem zadowolona i bardzo mi się podobało. Oby tak dalej :)

36/40

Arcanum Felis 

1.Język 7/10 
2.Pomysł 4/10 
3.Ortografia i Gramatyka 5/10 
4.Prowadzenie Akcji 3/10 
Długość: Zbyt krótka 

19/40 

Nie wiem czy powinnaś dołączyć, nie daje kredytów zaufania po ostatnim razie. Tak poza tematem jeśli bohaterki rzeczywiście nazywałyby się Cathy i Katherine to formalnie w świetle prawa miałyby one to samo imię i nazwisko, ponieważ Cathy to zdrobnienie od Katherine, Catherine

Szerrys

1. Język 10/10 (Nie widzę błędów, podoba mi się, jak piszesz, rozbudowane słownictwo, nic tylko chwalić)
2. Pomysł 10/10 (Co ja mogę powiedzieć? Jest świetnie! Podobało mi się także, że pokazałaś sytuację z perspektywy Bena)
3. Ortografia i gramatyka 6/10 (Tutaj niestety mam parę uwag. Zauważyłam kilka literówek, błędów interpunkcyjnych. W dialogach powinno się stawiać półpauzę (–), a nie dywiz (-) ) 
4. Prowadzenie akcji 10/10 (No nie mam zastrzeżeń, było świetnie)
5. Czy powinien/powinna dołączyć do projektu? TAK (Liczę, że do nas dołączysz) 
6. Subiektywna ocena opowiadania: Podobało mi się bardzo. Pomysł oryginalny, nigdy się z takim nie spotkałam, a to ogromny plus. Liczę, że do nas dołączysz! 

36/40

Bianka


Mia Land of Grafic